Jak wspominałam, już jestem w domu.
Co do Malty przypomniało mi się jeszcze, jak wracałyśmy promem z Gozo - w promowym barze siedzieli koło nas Włosi. I co robili? Bawili się komórkami. Faceci w wieku 30-45 lat z radością nastolatków szpanujących nowymi gadżetami puszczali z komów muze i kiwali się przy niej jak do rapu.
Muzykę operową.
Ciekawe, że Włoszki są zawsze takie nerwowe, a Włosi tacy wyluzowani. Może pierwsze jest wynikiem drugiego...
Tak czy siak teraz już ,,w doma", trza sie zacząć uczyć do egzaminów! Jak to powiedziała moja przyjaciółka ,,Już? Aaaaa no tak no tak, interna JUŻ za kilka miesięcy..."
W każdym razie Italia jest piękna, ,,unica fra tante" (jedyna wśród tylu). I wciągająca, szczególnie kiedy można łatwo dać się wciągnąć znając język. Tak bardzo, że chciałoby się poznać metr po metrze każdy zakątek.
Przynajmniej ja bym chciała:)
A! tzw P.S.: wrzucam jeszcze zdjęcia. Polecam karnawał w Putignano.
sobota, 27 lutego 2010
wtorek, 23 lutego 2010
Malta 4
Od naszego wyajzdu na Maltę minęło już tak naprawdę sporo czasu i nie będę ,,ściemniać" - jestem juz w domu, niestety daleko od Italii, o Malcie już w ogóle nie mówiąc.
W związku z tym tylko kilka ,,wspomnień podsumowujących".
Malta ogólnie jest piękna i tyle;) Na pewno w sezonie letnim tak zdeptana, że trudno to zauważyć. Ale obdarzona takim pięknem przyrody i tak wciągającą mieszanką kultur, że warto zobaczyć. W czasie naszych kilku maltańskich dni ci turyści, których się obawiałam w pierwszy wieczór w autobusie jakoś tak wsiąkli, że przez następne pare dni ,,wpadłyśmy" tylko na kilku w sumie, a ogólnie słychać było prawie wyłącznie język maltański i nic nie zakłócało ,,odbioru" wyspy;)
A propos maltańskiego - zwyciężyła Kamciatka, po dwóch dniach treningu udało jej się wyrzucić z siebie tak gardłowe, profesjonalne ,,sah'ha" (do widzenia), że kierowca, kiedy wysiadałyśmy z kolejnego rozklekotanego pomarańczowego autobusu nawet się nie zająknął, bez mrugnięcia okiem powiedział sah'ha i już!
Wieczorem w drugi dzień i ostatniego dnia zwiedzałyśmy Valettę, zachwycającą. Przepoiękne miasto kolorowych starych, kamienic z fasadami zniszczonymi palącym słońcem. Ulice przecinające się idealnie pod kątem prostym, lecz biegnące w dół i w górę po stromych ,,garbach", tak że stojąc na skrzyżowaniu widzisz daleko po horyzont dynamiczną, falującą geometrię i daleko daleko wody i statki Grand Harbour. Zbiega się w tym mieście to co tworzy niezwykły klimat wyspy - kolorowe drewniane balkony, czerwone budki telefoniczne, piękne kamienice, stara dobra Anglia i w każdym zaułku, podwórku między budynkami palmy, opuncje, agawy, czerwona ziemia, nadmorskie klify, woda naprawdę błękitna jak na podrasowanych photoshopem folderach biur turystycznych, ogrom przestrzeni na Gozo, gdzie wokół wielkiego Santuario ta'Pinu z piaskowca ciągną się tarasy pól odgrodzonych od siebie białymi kamiennymi murkami i zaroślami opuncji.
Pamiętam jeszcze jak wracając wieczorem z Valetty do naszej Msidy gdzie miałyśmy hostel zgubiłyśmy się po raz któryś, Chodzimy, chodzimy, po mieście, noc, pusto i nie ma kogo zapytać. Próbujmey sobie przypomnieć drogę, jak to było, ale ciągle coś się nie zgadza: ,,O!! Patrzcie. Koło Porsche nigdy nie przochodziłyśmy... Ale chodźmy zobaczmy, skoro tu już jesteśmy!" :)))
W związku z tym tylko kilka ,,wspomnień podsumowujących".
Malta ogólnie jest piękna i tyle;) Na pewno w sezonie letnim tak zdeptana, że trudno to zauważyć. Ale obdarzona takim pięknem przyrody i tak wciągającą mieszanką kultur, że warto zobaczyć. W czasie naszych kilku maltańskich dni ci turyści, których się obawiałam w pierwszy wieczór w autobusie jakoś tak wsiąkli, że przez następne pare dni ,,wpadłyśmy" tylko na kilku w sumie, a ogólnie słychać było prawie wyłącznie język maltański i nic nie zakłócało ,,odbioru" wyspy;)
A propos maltańskiego - zwyciężyła Kamciatka, po dwóch dniach treningu udało jej się wyrzucić z siebie tak gardłowe, profesjonalne ,,sah'ha" (do widzenia), że kierowca, kiedy wysiadałyśmy z kolejnego rozklekotanego pomarańczowego autobusu nawet się nie zająknął, bez mrugnięcia okiem powiedział sah'ha i już!
Wieczorem w drugi dzień i ostatniego dnia zwiedzałyśmy Valettę, zachwycającą. Przepoiękne miasto kolorowych starych, kamienic z fasadami zniszczonymi palącym słońcem. Ulice przecinające się idealnie pod kątem prostym, lecz biegnące w dół i w górę po stromych ,,garbach", tak że stojąc na skrzyżowaniu widzisz daleko po horyzont dynamiczną, falującą geometrię i daleko daleko wody i statki Grand Harbour. Zbiega się w tym mieście to co tworzy niezwykły klimat wyspy - kolorowe drewniane balkony, czerwone budki telefoniczne, piękne kamienice, stara dobra Anglia i w każdym zaułku, podwórku między budynkami palmy, opuncje, agawy, czerwona ziemia, nadmorskie klify, woda naprawdę błękitna jak na podrasowanych photoshopem folderach biur turystycznych, ogrom przestrzeni na Gozo, gdzie wokół wielkiego Santuario ta'Pinu z piaskowca ciągną się tarasy pól odgrodzonych od siebie białymi kamiennymi murkami i zaroślami opuncji.
Pamiętam jeszcze jak wracając wieczorem z Valetty do naszej Msidy gdzie miałyśmy hostel zgubiłyśmy się po raz któryś, Chodzimy, chodzimy, po mieście, noc, pusto i nie ma kogo zapytać. Próbujmey sobie przypomnieć drogę, jak to było, ale ciągle coś się nie zgadza: ,,O!! Patrzcie. Koło Porsche nigdy nie przochodziłyśmy... Ale chodźmy zobaczmy, skoro tu już jesteśmy!" :)))
czwartek, 18 lutego 2010
Malta 3
jejjj, przepraszam za te zastoje, obowiązki.
Malta w każdym razie, Valetta.
Targ z wszystkim, okulary przeciwsłoneczne, wosk pszczeli, chińskie ciuchy, pirackie płyty, pamiątki. słodycze oraz wszelkiego typu ,,pamiątkowe" starocie. Połaziłyśmy, najciekawsza rzecz na targu to sposób, jak kierowcy samochodów dostawczych jeżdżą pomiędzy straganami - składając lusterka i muskając wiszące na wieszakach po obu stronach ciuchy.
Wsiadamy w pomarańczowy busik z wykaligrafowanym na niebiesko koło drzwi napisem ,,Welcome aboard". Jedziemy do Marsaxlokk, po drodze mijamy Gudja, Gaxaq, Birzebbuga:D Te nazwy nie przestaną mnie zachwycać. Krajobrazy żeby nie przynudzać, lepiej zobaczyć zdjęcia, ogółem charakterystyczne kamienice z zabudowanymi balkonami, może to ma nawet jakąs bardziej profesjonalną nazwę. Kolorowe fasady z odpryskującą farbą, wyblakłe od słońca ale bardzo ładne. W ogródkach pomarańcze, mandarynki, opuncje, palmy, coś co wygląda jak wielkie gwiazdy betlejemskie.
W Marsaxlokk również targ. Rozłożone nad samą zatoką. metr od wody kramy. Oczywiście zalew chińskiej tandety, plus trzy ciekawsze rzeczy: pomiędzy stoiskiem z butami za 5 euro za parę a dywanami w podobnych cenach usadowił się i wrzeszczy na sto sposobów kramik zoologiczny - parę gatunków gryzoni, mnóstwo ptaków przede wszystkim papugi, moje nieprofesjonalne spojrzenie rozpoznaje tylko czerwone ary i soczyście zielone amazonki. na centralnym miejsu stoi an jednej nodze sowa i śpi. Kolorowy kalejdoskop, bójki pomiędzy ptakami i latające pióra. Podobały nam się też - jak zwykle - budki z rybami i owocami morza, w najświeższej ruszającej się postaci, w związku z tym pachnące intensywnym zapachem morza. No i na koniec coś pysznego:) Budka z na bieżąco smażoną smakowitością: imqaret (czyt. imarat). Jest to prostokątne, płaskie zawijane kruche ciastko, podawane na gorąco, z dżemem daktylowym w środku. Rewelacja, szkoda że nie udało nam się już go później znaleźć w innych miejscach.
Po spenetrowaniu targowiska przespacerowałyśmy się po porcie i centrum tej małej miejscowości. Przyjemny klimat tworzyło to, że w ogródkach wszystkich małych restauracyjek było tłoczno od ludzi zajadających się potrawami które wyglądały jakby na jeden talerz ktoś nawrzucał z górką tyle ile się zmieści, żeby nie spadło makaronu, świeżych warzyw i różnego rodzaju morskim stworzeń. Ludzie siedząc jeden przy drugim, żeby zmieściło się więcej stolików, tak że nieraz kelner podawał pierwszemu talerz przeznaczony dla kogoś zupełnie innego i klienci podawali sobie wzajemnie zamówienia, krzyczeli do siebie w tym przedziwnym języku jak najgłośniej.
Tego dnia po południu odwiedziłyśmy jeszcze Mdinę - od ,,Medyna", czyli ,,miasto". Najstarsze zresztą na wyspie, wpisane na listę UNESCO ze względu na zamkniętą w murach starówkę, słusznie zwaną ,,silent city" - labirynt bardzo ciasnych uliczek, wszystko w żółtym piaskowcu, wyjątkowo spokojna atmosfera. Wiem, to co piszę w tym momencie nie jest absolutnie odkrywcze, ale tak tam po prostu jest - przyjemnie, spojonie, labiryntowo.
Wieczorem w drodze powrotnej do Msidy zatrzymałyśmy się w Valetcie, ale to miejsce zdeptamy bardziej jutro.
Malta w każdym razie, Valetta.
Targ z wszystkim, okulary przeciwsłoneczne, wosk pszczeli, chińskie ciuchy, pirackie płyty, pamiątki. słodycze oraz wszelkiego typu ,,pamiątkowe" starocie. Połaziłyśmy, najciekawsza rzecz na targu to sposób, jak kierowcy samochodów dostawczych jeżdżą pomiędzy straganami - składając lusterka i muskając wiszące na wieszakach po obu stronach ciuchy.
Wsiadamy w pomarańczowy busik z wykaligrafowanym na niebiesko koło drzwi napisem ,,Welcome aboard". Jedziemy do Marsaxlokk, po drodze mijamy Gudja, Gaxaq, Birzebbuga:D Te nazwy nie przestaną mnie zachwycać. Krajobrazy żeby nie przynudzać, lepiej zobaczyć zdjęcia, ogółem charakterystyczne kamienice z zabudowanymi balkonami, może to ma nawet jakąs bardziej profesjonalną nazwę. Kolorowe fasady z odpryskującą farbą, wyblakłe od słońca ale bardzo ładne. W ogródkach pomarańcze, mandarynki, opuncje, palmy, coś co wygląda jak wielkie gwiazdy betlejemskie.
W Marsaxlokk również targ. Rozłożone nad samą zatoką. metr od wody kramy. Oczywiście zalew chińskiej tandety, plus trzy ciekawsze rzeczy: pomiędzy stoiskiem z butami za 5 euro za parę a dywanami w podobnych cenach usadowił się i wrzeszczy na sto sposobów kramik zoologiczny - parę gatunków gryzoni, mnóstwo ptaków przede wszystkim papugi, moje nieprofesjonalne spojrzenie rozpoznaje tylko czerwone ary i soczyście zielone amazonki. na centralnym miejsu stoi an jednej nodze sowa i śpi. Kolorowy kalejdoskop, bójki pomiędzy ptakami i latające pióra. Podobały nam się też - jak zwykle - budki z rybami i owocami morza, w najświeższej ruszającej się postaci, w związku z tym pachnące intensywnym zapachem morza. No i na koniec coś pysznego:) Budka z na bieżąco smażoną smakowitością: imqaret (czyt. imarat). Jest to prostokątne, płaskie zawijane kruche ciastko, podawane na gorąco, z dżemem daktylowym w środku. Rewelacja, szkoda że nie udało nam się już go później znaleźć w innych miejscach.
Po spenetrowaniu targowiska przespacerowałyśmy się po porcie i centrum tej małej miejscowości. Przyjemny klimat tworzyło to, że w ogródkach wszystkich małych restauracyjek było tłoczno od ludzi zajadających się potrawami które wyglądały jakby na jeden talerz ktoś nawrzucał z górką tyle ile się zmieści, żeby nie spadło makaronu, świeżych warzyw i różnego rodzaju morskim stworzeń. Ludzie siedząc jeden przy drugim, żeby zmieściło się więcej stolików, tak że nieraz kelner podawał pierwszemu talerz przeznaczony dla kogoś zupełnie innego i klienci podawali sobie wzajemnie zamówienia, krzyczeli do siebie w tym przedziwnym języku jak najgłośniej.
Tego dnia po południu odwiedziłyśmy jeszcze Mdinę - od ,,Medyna", czyli ,,miasto". Najstarsze zresztą na wyspie, wpisane na listę UNESCO ze względu na zamkniętą w murach starówkę, słusznie zwaną ,,silent city" - labirynt bardzo ciasnych uliczek, wszystko w żółtym piaskowcu, wyjątkowo spokojna atmosfera. Wiem, to co piszę w tym momencie nie jest absolutnie odkrywcze, ale tak tam po prostu jest - przyjemnie, spojonie, labiryntowo.
Wieczorem w drodze powrotnej do Msidy zatrzymałyśmy się w Valetcie, ale to miejsce zdeptamy bardziej jutro.
Subskrybuj:
Posty (Atom)