czwartek, 18 lutego 2010

Malta 3

jejjj, przepraszam za te zastoje, obowiązki.

Malta w każdym razie, Valetta.
Targ z wszystkim, okulary przeciwsłoneczne, wosk pszczeli, chińskie ciuchy, pirackie płyty, pamiątki. słodycze oraz wszelkiego typu ,,pamiątkowe" starocie. Połaziłyśmy, najciekawsza rzecz na targu to sposób, jak kierowcy samochodów dostawczych jeżdżą pomiędzy straganami - składając lusterka i muskając wiszące na wieszakach po obu stronach ciuchy.

Wsiadamy w pomarańczowy busik z wykaligrafowanym na niebiesko koło drzwi napisem ,,Welcome aboard". Jedziemy do Marsaxlokk, po drodze mijamy Gudja, Gaxaq, Birzebbuga:D Te nazwy nie przestaną mnie zachwycać. Krajobrazy żeby nie przynudzać, lepiej zobaczyć zdjęcia, ogółem charakterystyczne kamienice z zabudowanymi balkonami, może to ma nawet jakąs bardziej profesjonalną nazwę. Kolorowe fasady z odpryskującą farbą, wyblakłe od słońca ale bardzo ładne. W ogródkach pomarańcze, mandarynki, opuncje, palmy, coś co wygląda jak wielkie gwiazdy betlejemskie.

W Marsaxlokk również targ. Rozłożone nad samą zatoką. metr od wody kramy. Oczywiście zalew chińskiej tandety, plus trzy ciekawsze rzeczy: pomiędzy stoiskiem z butami za 5 euro za parę a dywanami w podobnych cenach usadowił się i wrzeszczy na sto sposobów kramik zoologiczny - parę gatunków gryzoni, mnóstwo ptaków przede wszystkim papugi, moje nieprofesjonalne spojrzenie rozpoznaje tylko czerwone ary i soczyście zielone amazonki. na centralnym miejsu stoi an jednej nodze sowa i śpi. Kolorowy kalejdoskop, bójki pomiędzy ptakami i latające pióra. Podobały nam się też - jak zwykle - budki z rybami i owocami morza, w najświeższej ruszającej się postaci, w związku z tym pachnące intensywnym zapachem morza. No i na koniec coś pysznego:) Budka z na bieżąco smażoną smakowitością: imqaret (czyt. imarat). Jest to prostokątne, płaskie zawijane kruche ciastko, podawane na gorąco, z dżemem daktylowym w środku. Rewelacja, szkoda że nie udało nam się już go później znaleźć w innych miejscach.

Po spenetrowaniu targowiska przespacerowałyśmy się po porcie i centrum tej małej miejscowości. Przyjemny klimat tworzyło to, że w ogródkach wszystkich małych restauracyjek było tłoczno od ludzi zajadających się potrawami które wyglądały jakby na jeden talerz ktoś nawrzucał z górką tyle ile się zmieści, żeby nie spadło makaronu, świeżych warzyw i różnego rodzaju morskim stworzeń. Ludzie siedząc jeden przy drugim, żeby zmieściło się więcej stolików, tak że nieraz kelner podawał pierwszemu talerz przeznaczony dla kogoś zupełnie innego i klienci podawali sobie wzajemnie zamówienia, krzyczeli do siebie w tym przedziwnym języku jak najgłośniej.

Tego dnia po południu odwiedziłyśmy jeszcze Mdinę - od ,,Medyna", czyli ,,miasto". Najstarsze zresztą na wyspie, wpisane na listę UNESCO ze względu na zamkniętą w murach starówkę, słusznie zwaną ,,silent city" - labirynt bardzo ciasnych uliczek, wszystko w żółtym piaskowcu, wyjątkowo spokojna atmosfera. Wiem, to co piszę w tym momencie nie jest absolutnie odkrywcze, ale tak tam po prostu jest - przyjemnie, spojonie, labiryntowo.

Wieczorem w drodze powrotnej do Msidy zatrzymałyśmy się w Valetcie, ale to miejsce zdeptamy bardziej jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz