piątek, 24 września 2010

co słychać?

Halo haaalo! Co tam słychać, jak się sprawdza w tym roku złota polska jesień?
My jutro jedziemy na Sycylię :P

Dłuuugo nie miałyśmy internetu. Przeprowadziłyśmy się na kemping. Przeprowadzka była poprzedzona dość długim poszukiwaniem miejsca do zamieszkania na ostatnie trzy tygodnie, także poszukiwania poprzez wiele rozmów przy kawie z bliższymi i dalszymi znajomymi ze szpitala ,,czy przypadkiem nie zna kogoś kto ma stanzę do wynajęcia na krótki okres”. W związku z tym potem wiele osób na oddziałach pytało się nas z zainteresowaniem jak to w końcu z tym naszym mieszkaniem. I kiedy odpowiadałyśmy ,,fajnie, mieszkamy na kempingu” – w ich oczach natychmiast pojawiało się przerażenie i pytali ,,ale jak to? In tenda??? W namiocie????”. Więc uspokajam z góry – nie, nie mieszkamy w namiocie: )
Mieszkamy w bungalowie dzielonym przez kuchnię z trzema chłopakami z Brazylii. ,,Chłopakami” w szerokim zakresie tego słowa, tj. jeden ma mniej więcej 18 lat, drugi 28, a trzeci 48. Wspólnie należymy do specyficznego podzbioru społeczności kempingowej (w całości liczącej na pewno kilkaset osób, ok. 700) ludzi którzy mieszkają tu względnie długo i codziennie rano chodzą ,,do pracy” – nasi chłopcy mieszkają w sumie we Rzymie 4 lata, tutaj pół roku, przenosząc się co jakiś czas z domku do domku w zależności od rozkładu rezerwacji ,,normalnych”, turystycznych. Poza tym życie kempingowe – po sąsiedzku w bungalowowych alejkach śmiejący się do późna Anglicy, Niemcy zdobywający się na twardo akcentowane ,,buona sera” jeśli są w dużej grupie, mało widoczni Japończycy. Ogólnie żyje nam się tu bardzo dobrze. Z chłopakami znalazłyśmy wspólny język – pierwszego wieczoru kiedy przyjechałyśmy nie wiedząc z kim będziemy mieszkać i zatrzymałyśmy się pod domkiem, a na tarasie trzech ciemnych typów… Nie wiedziałyśmy czy wysiadać i wyciągać walizki czy od razu jechać do recepcji i zmieniać rezerwację. Ale wysiadłyśmy – przyznaję, nie bez znaczenia było to, że zmiana rezerwacji oznaczałaby albo brak kuchni albo dwa razy wyższą cenę. I dobrze zrobiłyśmy. Mamy przesympatycznych współlokatorów, niegłupie, konstruktywne długie rozmowy po włosku ale i ,,głupie” żarty – poczucie humoru chłopaków jest dość podobne do naszego: ) I na przykład wymianę doświadczeń kulinarnych – wczoraj najstarszy i najspokojniejszy z nich – mistrz patelni Gauderio (to ksywa – ponoć oznacza żartobliwie ,,Wieśniak” – zrobił pyszną fagiolatę – tj. ryż z gęstym sosem fasolowym i miękkim, dobrze ugotowanym mięsem wołowym. Ogólnie bardzo miło, szkoda że nie wiedziałyśmy o tym kempingu wcześniej.

Chociaż… Są też momenty MROŻĄCE KREW W ŻYŁACH.

Drugiej nocy… Ok, najpierw muszę wspomnieć, że mieszkamy w najdalszym domku na kempingu, dokładnie ,,Domek na uboczu”. Brrrr….
Zza płotu co rano słyszymy piejącego koguta (żywego, nie budzik), indyki, czasem gęsi (spoko, jakby co umiem rozpoznawać; )). Ale, jakby co, ciągle mieszkamy w Rzymie. Więc drugiej nocy…
Śpię. Coś mnie budzi. Romcia potrząsa mnie za ramię i alarmuje ostrym szeptem: ,,Przepraszam, że Cię budzę (! Co za kurtuazja w środku nocy) ale na balkonie jest złodziej!” W takich sytuacjach budzę się od pierwszej sekundy, otwieram szeroko oczy, wyrzut adrenaliny, nasłuchuję. Roma ,,doinformowuje”: ,,Jest po czwartej, nie wiem co zrobić, nie chciałam Cię budzić ale on już tak chodzi tam i z powrotem od kilku minut!” Rzeczywiście. Mamy malutki pokoik, łóżko przy oknie (tzn. pokój jest tak malutki, że WSZYSTKO jest przy oknie), okno wychodzi na drewnianą werandę. Zasłonięte kotary, ale księżyc mocno świeci. Tuż za szybą, metr od nas, ktoś przechadza się cicho po werandzie. Cień przesuwa się po granatowej zasłonie z prawej do lewej i z powrotem.
Słuchamy. Co tu zrobić? Pokój chłopaków jest z zupełnie innej strony. Zastanawiam się co robi ktoś kto przychodzi coś ukraść na kempingu. Wi-fi, dużo młodych ludzi z komputerami. Liczy na luźną atmosferę, dookoła znajomi, wakacje, sporo osób coś popije przed spaniem. Jak bardzo złodziejowi zależy na tych rzeczach? Czy taki ktoś przychodzi np. z nożem? Tuż obok, po drugiej stronie okna, to trochę za blisko żeby podejmować nieprzemyślane kroki… A on ciągle tam i z powrotem..
Po chwili ktoś naciska klamkę do drzwi (wchodzi się z dworu do kuchni tuż obok drzwi do naszego malutkiego pokoiku). Zaraz zaraz, coś tu nie gra. Naciska KLAMKĘ. Osobiście ostatnia zamykałam nasze drzwi od środka na klucz. R:,,Co robimy?” ,,Cii, czekaj, czekaj, jestem PEWNA że te drzwi były zamknięte.” Chwila ciszy, kroki po kuchni… Po chwili Romcia, nasz znany super mega czuły nos, kwalifikujący się na sprawdzacza perfum mówi: ,,? ? ? ? ? Czuję zapach KAWY. Jaki złodziej włamuje się do domu i pierwsze co robi to ROBI SOBIE KAWĘ?”

Niby możnaby odpowiedzieć ,,włoski złodziej”, ale po kolejnej minucie nasłuchiwania okazało się, że to nasz Gauderio zaczynał wyjątkowo wcześnie pracę i przed wyjściem chciał jeszcze pozbierać pranie z balkonu: )))))))) No, ale z historii ze złodziejem śmialiśmy się wszyscy następnego dnia bardzo: )


Poza tym zmobilizowane zbliżającym się powrotem do domu co noc ładujemy baterię aparatu i codziennie po praktykach chodzimy zwiedzać. Łazimy do muzeów – Galleria Borghese, Galleria d’Arte Moderna, malutkie muzeum Leonarda z Vinci: ) Oglądamy rzeźby i obrazy i próbujemy stawiać diagnozy: ,,na jaką chorobę ten ci wygląda?” ,,karzeł tarczycowy” ,,a ten?” ,,Basedow”. Przewijają się też przypadki kiły wrodzonej, przewlekłe choroby wątroby albo zespół XYY. Oba muzea robią na nas duże wrażenie, w Arte Moderna wyszukujemy pojedynczych Cezannów, Picassów, Chagalów i Klimtów, ja zachwycam się obrazem ,,Il sole” (wygląda na jakiegoś wczesnego impresjonistę, choć za bardzo się na tym nie znam, ale prawie razi w oczy) i rzeźbą ,,L’umanita’ contro la guerra” – muszę wam obie rzeczy wrzucić koniecznie. Przyglądamy się bacznie rzeźbie Rodina i żałujemy, że nie ma obok czegoś Camille Claudel dla porównania. Romcia rozkminia sztukę tę ,,naprawdę nowoczesną” – kawałek puchatej wełny za szybą, ustawione w szeregu kartki a5 zadrukowane od białej, coraz gęściej przez szare do czerni - ,,o chodź, pokażę ci to, bo to ja zrobiłam!!” : ) W Borghese przed ,,La Fornarina” Raffaela gdy Romcia przypomina mi co pisał Szczeklik w ,,Kore” – nie będę się tu rozwlekać bo nie chcę zepsuć tego wrażenia jakie wywiera opowieść o analizie piersi ukochanej Raffaela, ale kto nie zna – polecamy. Po tym nie mogę oderwać wzroku od tego obrazu przez następne piętnaście minut.

Zapomniałam wam powiedzieć, że jak chodzimy do muzeów to wyhaczamy nasze ulubione postacie i robimy sobie z nimi zdjęcia – i tak z Neapolu mamy zdjęcie prowadzone za rękę z mistrzem Asklepiosem, z Kapitolu ramię w ramię z Platonem, Sokratesem, Arystotelesem i Pitagorasem. Wyszukując ich w Sali Filozofów nie mogłam nie zauważyć z pewnym zadowoleniem, że Epikur, którego ominęłam szerokim łukiem jest wśród nich najbrzydszy – tzn. jeśli wyłączymy z konkurencji podejrzanego o syphilis Sokratesa – a w każdym razie ma najbardziej prymitywne rysy twarzy.



Jeśli chodzi o rzeczy dotyczące samych praktyk – jak zawsze raz lepiej raz gorzej, czasem korzystamy więcej czasem mniej. Ja ostatnio jestem zadowolona z części na chorobach zakaźnych, szczególnie z ambulatorium. Szczerze mówiąc, mimo tego że już blisko końca studiów i ,,bycia lekarzem”, przyznaję się do pewnych zupełnie nieprofesjonalnych obaw wobec pacjentów z AIDS. Te trzy tygodnie powoli, powoli pozwalają mi na przemyślenie pewnych rzeczy, a przede wszystkim jakieś oswojenie się z sytuacją pracy na takim oddziale. Z daleka, z wielkiego dystansu, prawie przez dziurkę od klucza przez ostatnie dni mogłam zobaczyć ważne medyczne i prywatne kamienie milowe w życiu osób chorych i choć nie podejmuję się jeszcze uporządkowania tego, co widziałam, wiem, że jest to cenne doświadczenie. Doświadczenie nacechowane dodatkowo drugim problemem - wciąż chyba bardziej specyficznym dla Włoch niż dla nas – życiem imigrantów. Bardzo różnym. Zawsze bardzo skomplikowanym – tutaj, w przyszpitalnym ambulatorium chorób zakaźnych, u boku pani profesor do której mają zaufanie, można jak przez okno zajrzeć nie tylko w ich życie tutaj, ale też trochę dalej w głąb ich krajów. Oczywiście wiem, że wszędzie żyje się niektórym lepiej niektórym gorzej, a te opowieści które tu się toczą to najczęściej te trudniejsze.
Możnaby tu więcej opowiedzieć, ale muszę to jeszcze trochę przetrawić.

Tak czy siak pozytywne zaskoczenie w stosunku do zakazów w Bari (które i tak nam się podobały) – rękawiczki, dwie pary rękawiczek, stetoskop przy każdym łóżku przypisany na stałe do pacjenta, dodatkowe fartuchy do wszelkich zabiegów, czasem : ) (gruźlica, odra) faktycznie używane śluzy. Jasne, mogłoby być lepiej – mimo tego, że ogólnie jest jak napisałam, zdarza się od czasu do czasu, szczególnie gdy w pacjencie akurat nie grasuje żadna antybiotykooporna bakteria, że ten stetoskop gdzieś pójdzie w giro, ale ogólnie jest dobrze.



Póki co to tyle, i tak rekord. Na zakończenie jeszcze jest coś, o czym MUSZĘ wspomnieć.
Otóż dzisiaj w nocy śpię sobie w najlepsze i gdzieś nad ranem Romcia mnie budzi, całkiem serio, znanym szeptem - ,,….. złodziej, zobacz, znowu ktoś się tu kręci!!” Mmmmmm….. Rzeczywiście snuje się jakiś cień po balkonie. A niech się snuje. Przewróciłam się na drugi bok.

poniedziałek, 6 września 2010

coś o Rzymie, dla odmiany

Bardzo mało jest o Rzymie w tych relacjach z pobytu w Rzymie! Czyżby Rzym nie zasługiwał na uwagę? ….. ; )

Ale co ja mam pisać jak tu jest milion rzeczy które powalają na kolana?
Różności. Tak jak kiedyś w szpitalu pobiłam rekord czekania na kogoś (profesora), tak już jakiś czas temu pobiłyśmy rekord pobytu w muzeum. Pewnego dnia wybrałyśmy się do Muzeów Kapitolińskich. Najpierw pobiłyśmy rekord głupoty – przyszłyśmy tam po południu i chciałyśmy ,,zaliczyć” Kapitol w dwie i pół godziny. Hmmmm…. Nic. W najbliższy weekend poszłyśmy do tego samego muzeum jeszcze raz. Rano. Do zamknięcia. Tj spędziłyśmy w muzeum 7.5 h. Niektóre pomysły artystów są genialne. Np. Marsjasz obdzierany ze skóry – klasyczna rzeźba z dwóch gatunków marmuru, białego oraz ciemniejszego, o niejednolitym czerwonawym, miejscami fioletowawym kolorze (dokładnie kolor sinicy obwodowej, albo Raynaud; ) – położonego w tych miejscach, gdzie już nie ma skóry. Brrrr… Podobała mi się też rzeźba Penelopy, która szyła siedząc na koszu, z założoną nogą na nogę – jakoś tak kojarzyło mi się to współcześnie, ale w sumie ludzie zawsze byli skonstruowani tak samo..
No i rzeźby – legendy. Marco Aurelio na koniu, zdaje się jedyna tak zachowana rzeźba starożytna ,,konna”. Fragment podpisu: ,,La statua di Marco Aurelio presentava gravi processi corrosivi in atto”: ) (rzeźba Marka Aureliusza prezentowała poważne procesy korozyjne w toku). No i w Sali Filozofów zrobiłam sobie po kolei zdjęcia z wszystkimi idolami, tj Sokratesem, Platonem i Pitagorasem. Natomiast najbrzydszy z filozofów był Epikur, co nie powiem, nawet mnie ucieszyło.

Ogólnie uwielbiam Piazza del Campidoglio, nie ma co. Siedzę sobie u góry na schodach i w głowie mi się mówi ,,Potomną sławą zawsze młody, Róść ja dopóty będę, dopóki na schody Kapitolu, z Westalką cichą kapłan kroczy” (tzn nie ja, wiadomo). Mam też swoją teorię na temat pochodzenia słowa ,,moron” (ang. Kretyn) – na szczycie schodów na Kapitol po lewej stoi Poluks, po prawej Kastor, oboje prezentujący z charakterystyczną dla klasyków bezpruderyjnością komplet części ciała. Natomiast obok Kastora stoi jeszcze Paulus Aemilius Zephirus Hieronimus MORONUS – bez głowy.
Jeszcze bardziej lubię siedzieć na szczycie stromych schodów do kościoła Santa Maria d’Aracoeli (jak podają przewodniki ,,Vw. n.e. wybudowany na Kapitolu w miejscu, gdzie według legendy Sybilla przepowiedziała cesarzowi Agustowi nadejście Chrystusa”. Naprawdę stromo – wznosisz się nad sercem starożytnego Rzymu i patrzysz z wysoka na widok, który zapiera dech w piersiach.

No i obok il Vittoriano, Ołtarz Ojczyzny tudzież ,,Macchina da scrivere” (maszyna do pisania). ,,Nazywamy go tak bo go za bardzo nie lubimy” Dlaczego? ,,Bo to jest takie aroganckie wepchnięcie się w środek Roma Antica, w sam środek forum. Znosimy go bo turyści go kochają.” No właściwie trudno się dziwić, wielki, biały, monumentalny, robi wrażenie. Podobno biały nie przez przypadek. Jego budowa była zarządzona przez ministra Giuseppe Zanardelli w 1878 r. , kilka miesięcy po śmierci Wiktora Emmanuela II dla uczczenia zjednoczenia Włoch. Materiał którego użyto do budowy wydobywano w Bresci, co ożywiło gospodarkę regionu. Zanardelli był z Bresci: )
Był jeszcze inny pomysł na to gdzie miał stanąć, ale stanął na Piazza Venezia, bo razem z Palazzo di Giustizia stanowił część ,,programu modernizacja”, który miał dwa cele – odnowić oblicze miasta tak, żeby świeża stolica godnie się prezentowała, a także przyćmić – lub, gdzie się da, po prostu ZASŁONIĆ – symbole państwa kościelnego. Stąd il Vittoriano rzeczywiście zasłania Santa Maria d’Aracoeli na Kapitolu, a Pałac Sprawiedliwości – wielki gmach kojarzący się bardziej z architekturą Wielkiej Brytanii – stoi nad Tybrem obok Zamku Świętego Anioła, żeby trochę odciągnąć od niego uwagę…


Może na koniec coś z praktyk. Byłam teraz trzy tyg na reumatologii. Wizyta, patrzymy – coś czerwone ręce… Gottron?
Nie. Pacjentka z Indii pomalowała wszystkim paniom na oddziale dłonie henną: )

Siena

Siena, miejscowość założona za Oktawiana Augusta. Najazdy, Longobardzi, Frankowie, niekończące się konflikty z Florencją; działalność świętej Katarzyny (patronki Włoch, obok świętego Franciszka oczywiście; ) ) sojusze z Sycylią, rządy Viscontich z Mediolanu, Habsburgowie.
Przyjeżdżamy sobie do Sieny, ot tak, a tutaj wszędzie mnóstwo ludzi, z języka głównie Włosi. Hm, no cóż, zwiedzają sobie tak jak my.
Jeszcze w pociągu rozmawiałyśmy z chłopakiem z południa, który mówił ,,Siena – rewelacja, rynek przepiękny, a najlepsze jest to, że w tych labiryntach, zakamarkach, uliczkach biegnących w górę i w dół, w ogóle się tego nie spodziewasz – idziesz idziesz, a tu za kolejnym winklem bach! Rynek!! E rimasti a bocca aperta!! (Szczena opada)”
No cóż, niby trochę zabrał nam elementu zaskoczenia – wiedziałyśmy, że będziemy zaskoczone. Nic to nie zmieniło, łazimy po wąskich uliczkach starówki, na czuja, wewnętrzny azymut kierując się jakoś ,,coraz bardziej w stronę centrum”.
O kurcze. Rynek? ? ? ? ? ? ?
To jest miejsce tak ciasnych średniowiecznych uliczek, tak klaustrofobicznych przestrzeni, bardzo zresztą klimatycznych, że NAPRAWDĘ się go nie spodziewasz.
,,Rynek” – Piazza del Campo – wyjątkowy. Kanciasty, wielokątny ale w przybliżeniu w kształcie muszli, pochyły, jak na rynek – powiedziałabym nawet że bardzo stromy. Przedziwny. Środkowa część wyłożona układanymi na sztorc cegłami, podzielona na 9 sektorów blokami z trawertynu rozchodzącymi się promieniście z najniższego punktu – bocznego brzegu centralnego ceglanego placu, od frontu Palazzo Pubblico (ratusz gdzie 1285 – 1355 rządziła Rada Dziewięciu). Ciekawi mnie bardzo, jaki jest stopień nachylenia tego placu.
Strasznie dużo ludzi… Dookoła centralnej części (ceglanej) wszystko wysypane ubitym piaskiem, a za nim, pod samymi ścianami szczelnie zamykających rynek pałaców, drewniane krzesełka jak na starych torach wyścigowych.
Torach wyścigowych! Siena! Sierpień! Palio!
Za czasów, kiedy Siena była Republiką Sieneńską (wtedy kiedy rządziła Rada Dziewięciu) wszystkich mężczyzn w wieku 18 – 70 obowiązywał obowiązek pospolitego ruszenia. Miasto podzielone było na dzielnice – zarządzane przez tzw. kontrady – między innymi w celach organizacyjnych ćwiczeń wojskowych, ale też ogólnie – podatki, policja, remonty dróg, sprawy kulturowe. Każda kontrada (w XIV w. było ich 42) miała siedzibę w dzielnicowym kościele. Z upływem czasu role administracyjne kontrad zanikły, ich liczba zmniejszyła się do 17, pospolite ruszenie przeszło do historii. Została jednak rola kulturowa, którą pełnią do dziś.
Organizacja kontrad, ,,życia dzielni”, jest bardzo ciekawa i dość skomplikowana. Sednem sprawy jest organizacja wyścigu konnego według tradycji średniowiecznych, właśnie ,,Palio”, korzeniami tkwiącego w dawnych ćwiczeniach rywalizujących dzielnic. Włosi, Toskańczycy, ogólnie rzecz biorąc kochają palio, co potwierdza przeważająca włoskojęzyczność tłumu zebranego w mieście w dniu wyścigu. Wyścigami żyją cały rok, odbywają się dwa – w lipcu i sierpniu. Wszystko co się z nimi wiąże toczy się według dawnych zasad, nic nie jest przypadkowe – losowanie kontrad (w każdym wyścigu bierze udział 10 z nich), wybór koni, dżokejów, to cała celebra. Nie ma mowy o żadnym ,,fair play” – rywalizacja dzielnic według zasad średniowiecznych to także rywalizacja szpiegów, sekretnych umów, przekupstw itd. Dzień wyścigu – wielkie święto miasta.
Faktycznie, czujemy się jak przeniesione w czasie. Tłum nas, turystów, ale również tłum postaci żywcem wyjętych z XIV wieku. Dzielnice rywalizują nie tylko w kulminacyjnym momencie wyścigu wokół miasta, konno na oklep, ale też przed samym wyścigiem – rywalizują orszaki reprezentujące kontrady. Dobosze, chorążowie (żonglują popisując się najpierw przed arcybiskupem który pozdrawia ich z okna pałacu obok katedry – rzeczywiście był, widziałam: ) ) , rycerze, giermkowie, ,,fani dzielni”. Wszyscy ubrani w barwach chorągwi dzielnicy, bardzo poważni i skupieni, nikt nie ma zwały z tego że maszeruje po mieście w kolorowych rajtuzach. Rycerze groźni, giermkowie śmieszni, w głupich czapkach; ) Wszyscy dopracowani od stóp do głów, od butów z czubami, przez kolorowe obcisłe rajtki, zbroje lub kraciaste, pasiaste, pstrokate koszule, aż do FRYZUR – WSZYSCY w orszakach w stylu ,,na chłopa pańszczyźnianego”, ,,od garnka”, ,,na pazia”, ,,na słomę we włosach”. Szał. Dzielnice ustrojone w kolorach chorągwi, na ulicach dziki średniowieczny tłum;)

Niestety, jest pewnie kilka tysięcy chętnych na zobaczenie wyścigu tak jak my. Bilety… Na Piazza del Campo już się mrówka nie wciśnie. Ale już same przygotowania, rywalizacja orszaków – robi wrażenie. Warto tu jeszcze wrócić kiedyś na sam wyścig: ) No i wstyd nie wspomnieć o katedrze w Sienie – powala. Piękna. Moim zdaniem znacznie piękniejsza niż florencka – z zewnątrz ten sam styl, zresztą w dużej części pracowali nad nimi ci sami artyści /Nicola i Giovanni Pisano, Gian Lorenzo Bernini, Donatello, Urbano da Cortona/ , z tą różnicą, że we florenckiej w środku nie ma raczej nic ciekawego, a ta sieneńska jest KOSMOSEM i z fasady i w środku.

Assisi

Gorący wieczór, pierwszy wolny od planów od dłuższego czasu, kolacja na balkonie (bruschetty czosnkowe i sałatka z rukoli i pomidorów, obficie przyprawiona oliwą i octem winnym, które z dobrej rukoli wydobywają aromat podobny do smaku orzechów laskowych – moim zdaniem), do tego woda oczywiście leggermente frizzante – to idealny czas na to, żeby coś poopowiadać.
A od czasu kiedy pisałam ostatnio zdążyłyśmy zmienić oddziały, spędzić parę dni w mojej ukochanej Perugii, odwiedzić ponownie Asyż, znaleźć się przypadkiem w Sienie w dniu Palio, przełamać lody i poznać bliżej środowisko młodzieży lekarskiej w Gemelli, odwiedzić znajomych z uniwersytetu w Bari w ich rodzinnej Basilicacie…

Krótko po kolei. Perugia – OCZYWIŚCIE, jakżeby inaczej;) – piękna. Nie stać mnie w żaden sposób na obiektywny opis tego miasta;) Pierwsze śniadanie w mieście Etrusków w ,,moim” barze na Universita’ per Stranieri di Perugia, czyli w tzw. ,,Gallendze” /XVIIIw./ – nie zdążyłam jeszcze ustawić się w kolejce po kawę ani wybrać cornetto (al cioccolato? Alla crema? Semplice? Integrale? Marmellatę skreślam z góry) i słyszę ,,kątem ucha” /po włosku/: ,,Anna? Nieeemożliweeee…A ta co tu robi????” – hahaha… Ja też się nie spodziewałam, że tak od razu spotkam znajomych: )
Perugia. Historię Etrusków sobie na dzisiaj daruję, ważne, że to piękne miasto, stolica Umbrii, regionu, który krajobrazowo przypomina Toskanię, jednak jest mniej popularny. Miasto położone wysoko na wzgórzach, jego cechą charakterystyczną jest niezwykła otwartość na przestrzeń, jeśli można tak powiedzieć. Jest we Włoszech mnóstwo miejscowości w ten sposób zbudowanych na szczytach kilku pagórków, ale nie sądzę, żeby wiele z nich było tak widokowych jak Perugia. Jest to miasto, w którym spacerujesz przez starówkę i w momentach, w których w ogóle się tego nie spodziewasz, otwierają się przed tobą nagle eleganckie place, fasady z białego i różowego marmuru, ale przede wszystkim imponujące widoki na Umbrię, zielone pagórki po horyzont z przycupniętymi na ich zboczach miejscowościami – Bettona, Bastia Umbra, Spello, Asyż.
Nie będę tu spisywać przewodnika po mieście. Ale, gdyby ktoś potrzebował..;)

Asyż – co kto lubi, można to potraktować turystycznie albo bardziej w stronę ,,mistycznie”, moim zdaniem warto bardziej się zamyślić. To jest miasto, które tak naprawdę za bardzo się nie zmieniło od tego XII, XIII wieku, oczywiście cała bazylika, majestatyczne freski Giotta i tak dalej, to powstało trochę później, ale samo miasteczko i jego uliczki są takie jakie były. Nie wiem na pewno gdzie kręcono film ,,San Francesco”, ale przypuszczam, że także – a pewnie przede wszystkim - w samym Asyżu, bo kiedy tam jesteśmy widać, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nas wymazać albo zamienić na dwunastowiecznych mieszczan, chłopów, mnichów. Świadków i bohaterów ,,zbiorowego szaleństwa”, które na przełomie XII i XIII wieku wybucha w tej małej miejscowości. Bo jak to inaczej nazwać, nie mógłby to być nikt inny jak młody chłopak z rodziny Bernardone, w tym wieku emocjonalnie (i hormonalnie?) niezdolny do kompromisów, zbuntowany lekkoduch (taką miał opinię w Asyżu), który pewnego dnia rozdaje swoje ubrania, wyrzeka się publicznie dóbr rodzinnych (1207r.)i postanawia żyć bez niczego. Bardzo to skróciłam jakby co;) Była jeszcze wojna, więzienie; tak naprawdę pomiędzy każdą decyzją a następną mijało trochę czasu, który mógłby zweryfikować ten młodzieńczy bunt – chwilowo w pewien sposób prosty, kiedy się ,,z natury” widzi tylko czarne albo białe. Rodzice nieźle się wściekli - trudno się dziwić, to na co ciężko pracowali – tzn. Franciszek zrzeka się oficjalnie praw do majątku ojca, ale rodzice pracują jednak przede wszystkim, i to ciężko, na wychowanie dziecka przez ileś tam lat, mając w perspektywie bezpieczeństwo i oparcie w dzieciach w przyszłości – to wszystko ,,wzięło w łeb”. Podsumowując – nie byli zachwyceni, ale jak to mówią nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A jednak Franciszek nim został, pod tym względem wszystko działo się niesamowicie szybko – dwa lata od prywatnego nawrócenia do pociągnięcia naśladowców, wymyślenia reguły, w ciągu roku jej oficjalne ustanowienie w Rzymie (1209r.).
Chociaż na początku Franciszek - kiedy już, jak wynika z jego działań, miał ,,ciągoty” do powołania – chyba nie wiedział za bardzo co ma robić. Wymyślił, że weźmie udział w wyprawie krzyżowej – ale zawrócił z drogi po tym jak miał widzenie. A kiedy w kościele św. Damiana, z powrotem w Asyżu, słyszy z krzyża ,,Franciszku, idź i odbuduj mój dom, bo popada w ruinę” – co robi? Odremontowuje tenże budynek kościoła: ) Natomiast problem był bardziej złożony – rozdźwięk pomiędzy papieżem i klerem opływającymi w bogactwo, a ,,zwykłymi” mieszkańcami, którzy nie znajdując w takim kościele drogi do wyrażenia swojej wiary robią to – szczególnie na terenie północnych Włoch – w różnych ruchach pokutnych, biczowników i dysydentów. Pomiędzy jednymi a drugimi nie było już wiele wspólnego. Jak się interpretuje, ruch św. Franciszka – akceptowany i popularny wśród jednych i drugich – spiął klamrą rodzącą się schizmę. Ponadto jako ,,zwiastun ekumenizmu” wyprzedził swoje czasy – czasy krucjat! – pielgrzymując z misjami apostolskimi m. in. Do Syrii, Egiptu, żeby nauczać pokojowo ,,braci saracenów”.
Po następnych dziesięciu latach zakon liczy 5 tysięcy braci – mało czy dużo? 5 tysięcy osób o różnym statusie społecznym, które zdecydowały się na życie bez niczego, a ich rodzice i znajomi byli pewnie równie… hm, niezadowoleni - jak rodzice Franciszka. Z czego wynika to zbiorowe szaleństwo – młodzieńczy bunt? Moim zdaniem został zweryfikowany przez dwadzieścia lat, które nastąpiły dla Franciszka potem – w strasznych warunkach, dwadzieścia ciężkich lat konsekwentnego podążania wybraną drogą, aż do śmierci w wieku 45 lat (3.10.1226), myślę, że za swoją drogę życia zapłacił na pewno znacznym skróceniem życia, bo jeżeli w tych czasach żył 45 lat w bardzo złych warunkach, to pewnie w dobrych – na które było go stać – pożyłby dłużej.
Sześć miesięcy po śmierci Franciszka Szymon Pucciarello podarowuje zakonowi wzgórze na skraju miasteczka, franciszkanie przyjmują je za zgodą papieża; rok później, dzień po kanonizacji Franciszka rozpoczyna się w tym miejscu budowa Kościoła Dolnego (1228r.) – i zostaje ukończona już po 2 latach. Kościoła Dolnego, bo co ciekawe właściwie od samego początku Bazylika jest budowana właśnie ,,dwupiętrowo”, a nad wnętrzem obu kościołów (rzeczywiście ustawionych jeden na drugim) pracują artyści ze szkoły pizańskiej (Giunto Pisano), florenckiej (Cimbaue, Giotto), rzymskiej i sieneńskiej, w maju 1253 papież konsekruje oba kościoły. Freski – cóż, nie bez przyczyny bazylika w Asyżu jest uznawana za jedną z najpiękniejszych świątyń chrześcijańskich. Szczególnie ciekawe freski, według mnie, to portret świętego Franciszka wykonany przez Cimbaue już w ok. 1280 r., prawdopodobnie wg wskazówek osób, które znały Franciszka; Giotto: pierwsze cztery freski z Kościoła górnego, gdzie Franciszek jest jeszcze w ,,cywilnych” ubraniach; modlitwa świętego Franciszka przed krzyżem w kościele świętego Damiana – tam, gdzie Franciszek miał widzenie ,,wyremontować kościół”;) – można zobaczyć fresk i zrobić sobie spacer do sanktuarium świętej Klary, gdzie został przeniesiony z ,,Damiana” krzyż z którego przemówił Chrystus, namalowany na fresku – rzeczywiście, ten sam;)
W 1230r., po ukończeniu Kościoła Dolnego pod głównym ołtarzem umieszczono ciało świętego Franciszka, to jest już głęboko w skale tworzącej rdzeń wzgórza. Chcąc je odnaleźć XIX kuto skały pod Kościołem Dolnym przez 52 dni; odnalazłszy poszerzono wykutą przestrzeń, przygotowując w ten sposób kaplicę – sanktuarium grobu świętego Franciszka. Małe okrągłe pomieszczenie położone już dość głęboko w skale, nisko pod Kościołem Dolnym. Pośrodku masywny filar pod sufit, sarkofag z ciałem świętego. W kaplicy jest ciepło, półmrok, pachnie oliwą z lamp i jest bardzo, bardzo cicho.

Zagalopowałam się, ale pozwoliłam sobie na to świadomie, bo uważam że dopiero z taką refleksją rozumie się to co czuć w Asyżu – jest malowniczo położoną sielską, słoneczną miejscowością, w której pulsuje jakaś ogromna siła, jak w miastach położonych na zboczach wulkanów – jak w Neapolu, w którym z wielu punktów miasta widać cień Wezuwiusza, który przecież jest czynny.