W niedzielę zwiedzałyśmy Taranto - skusiła nas przedstawiona przez przewodnik wizja starożytnego portu, założonego przez spartańskiego herosa Falantusa, lub syna Posejdona - Tarasa, albo wreszcie jak twierdzą inni - przez spartańskich bękartów wygnanych z patrii. Miasto w którym z gnijących mięczaków wytwarzano ,,królewską purpurę", poza tym z samych owoców morza i wełny.
Na początku dość się zawiodłyśmy - ze starożytnych śladów zostały tylko dwie jońskie kolumny i nic więcej! Natomiast samo miasto jest bardzo zniszczone. Ale gdy się przespacerowałyśmy okazało się, że nie jest tak źle - port jest całkiem ładny, no i muzeum archeologiczne co prawda też szału nie robi, ale za dwa euro warto zobaczyć...
Ale najbardziej nam się podobał targ rybny - wszystkie morskie potwory jakie tam widziałyśmy - płaszczki, krewetki, małże, ostrygi, ośmiornice, kałamarnice i mnóstwo różnych ryb... Kiedy kupuje się np. ośmiornice, najpierw trzeba klepnąć je ,,po głowie" - jeżeli się ruszają to znaczy, że są świeże i warte zakupu, jeśli już się nie ruszą odpada, nikt ich już nie kupi.
Trudno coś opowiadać więcej, polecam zdjęcia, mi się najbardziej podobają przyssawki na odnóżach ośmiornic, jakoś tak kojarzy mi się z kreskówkami.
Jeszcze co do muzeum - niby widzieliśmy to wszystko w podręcznikach, ale muszę powiedzieć, że jednak niektóre rzeczy zrobiły na mnie wrażenie, że były NAPRAWDĘ - na przykład te wszystkie wazy greckie z terakoty, jakby żywcem wyjęte z podręcznika - kojarzy mi się to tak na maksa z kiepskiej jakości zdjęciem w podręczniku do historii, że nie mogłam uwierzyć, że widzę je naprawdę i to w doskonałym stanie. No i lusterka, pierścionki, kolczyki, niektóre bardzo podobne do tych jakie dziś są modne - my, kobiety zawsze byłyśmy próżne, dwa i pół tysiąca lat temu tak samo jak dzisiaj:) Z innych ciekawostek z przeszłości: w V w p.n.e. młodzi tareńczycy wymiatali w pięcioboju i biegach i byli postrachem całej Hellady na Igrzyskach Olimpijskich! Dziś podobno są w kosza dobrzy.
Spodobało mi się też coś zupełnie nieantycznego i pewnie wcale nie typowo tarenckiego: stare miasto położone jest na wyspie w zatoce Mar Grande, połączonej z dwóch biegunów mostami z brzegiem stałego lądu. Jeden z nich, Ponte Sant' Egidio, jest ogrodzony płotem z metalowej siatki i na tej siatce wisi mnósto kłódek - większość już porządnie zardzewiałych - a na każdej napisane są inicjały albo imiona zakochanej pary, wiszące ,,na zawsze" nad Morzem Jońskim:)
poniedziałek, 23 listopada 2009
piątek, 20 listopada 2009
Bari nie jest pięknym miastem... Ale ma swoje zalety! Np świeże winogrona w połowie listopada za 70 centów/kg albo mandarynki za 0.50/kg:)
Stąd w ramach walki z grypą byłyśmy dzisiaj po zajęciach na targu i kupiłyśmy dwa kilo winogron, kilo pomidorów i kilo cytryn oraz mozzarellę, scamorzę i oliwki, których z resztą jest dużo więcej różnych niż tylko zielone i czarne - tzn nie ma jakichś szałowych kolorów, ale są różne wielkości, gatunki i klasy które różnią się smakiem, ale ogólnie wszystkie są dobre:) Jemy też owoce khaki - ale te zazwyczaj dostajemy na stołówce, całkiem dobre - jeżeli są dojrzałe, bo nieodojrzałe smakują jak kulka zbitych trocin. Zresztą co ja się będę rozpisywać, to samo będzie na tygodniu włoskim w lidlu...
Jak będę mieć więcej czasu wrzucę jakieś zdjęcia, żeby nie trzeba było szukać po picasie, ale póki co wracam do czytania wykładów z chorób zakaźnych:)
Stąd w ramach walki z grypą byłyśmy dzisiaj po zajęciach na targu i kupiłyśmy dwa kilo winogron, kilo pomidorów i kilo cytryn oraz mozzarellę, scamorzę i oliwki, których z resztą jest dużo więcej różnych niż tylko zielone i czarne - tzn nie ma jakichś szałowych kolorów, ale są różne wielkości, gatunki i klasy które różnią się smakiem, ale ogólnie wszystkie są dobre:) Jemy też owoce khaki - ale te zazwyczaj dostajemy na stołówce, całkiem dobre - jeżeli są dojrzałe, bo nieodojrzałe smakują jak kulka zbitych trocin. Zresztą co ja się będę rozpisywać, to samo będzie na tygodniu włoskim w lidlu...
Jak będę mieć więcej czasu wrzucę jakieś zdjęcia, żeby nie trzeba było szukać po picasie, ale póki co wracam do czytania wykładów z chorób zakaźnych:)
środa, 18 listopada 2009
Mediolan
Jest to bardzo ,,europejskie" miasto, co znaczy, że po południowym Bari brakowało nam palm;) Kamie się podobało średnio, mi się bardzo podobało, a Domi się podobało bardzo bardzo;)
Pierwsze co zauważyłyśmy poruszając się metrem po mieście to... wzrost ludzi, wszyscy byli bardzo wysocy! Pół żartem stwierdziłam, że może to efekt krzyżowania wsobnego modeli i modelek, kto wie?:) Faktem jest, że nie będąc jakimiś karłami czułyśmy się na początku trochę jak krasnoludki.
Nasze zwiedzanie zaczęło się od tego, że kiedy szłyśmy do ostello zainteresowali nas ludzie mijani po drodze, owinięci we włoskie flagi, pomalowani i z trąbkami. Mecz rubgy Włochy - Nowa Zelandia. Zabrzmiało to dla nas trochę jak z Monty Pythona, ale ogólnie spodobał nam się pomysł pojścia na stadion San Siro na mecz rugby, więc szybko zameldowałyśmy się w ostello i dogadałyśmy z recepcjonistą, który właśnie kończył pracę i mieszkał w pobliżu stadionu, żeby nas podwiózł bo mecz się już zaczynał. Na miejscu zapytałyśmy Włochów, którzy kupowali bilety od konika ile zapłacili, dogadałyśmy się z innym, że też za tyle możemy kupić (oczywiście chciał więcej), wytargowałyśmy się jeszcze o flagi i za chwilę byłyśmy już na górze.
Cóż. Nie znamy sie na rugby - szczerze mówiąc to na początku nie za bardzo w ogóle rozumiałyśmy o co chodzi z tymi wielkimi facetami leżącymi na ziemi jeden na drugim... Pythonowski sport. Z własnych obserwacji możemy powiedzieć, że nowozelandczycy (zawodnicy) wyglądali jakby się naprawdę nudzili w czasie tego meczu. Wynik: 20:6. W każdym razie kibicowałyśmy dzielnie obok naszego idola, siedzącego obok nas zaangażowanego na 200% kibica, który żył tym co się działo na boisku, i - na początku niezadowolony z naszego towarzystwa - mruknął z zadowoleniem kiedy wreszcie zaczęłyśmy krzyczeć we WŁAŚCIWYM momencie;)
Świetna rzecz a propos tego meczu jest taka, że widownia była pełna, było też bardzo dużo tego co mi się tu bardzo podoba - czyli młodych tatusiów z dziećmi. Za nami siedziało dwóch kumpli koło 30, każdy z trójką dzieci w wieku od ok.2 do 5 lat, dzieci były zaopatrzone w małe włoskie flagi, którymi chętnie machały, krzyczały przez cały mecz w tych właściwych momentach i ogólnie orientowały się w tym co się dzieje lepiej niż my. Wyglądało to naprawdę świetnie:) Z resztą taka obserwacja - we Włoszech w ogóle rzuca się w oczy duża liczba bilbordów reklamowych najprzeróżniejszych produktów, na których są własnie zdjęcia czułych ojców z dziećmi, dużo więcej jest takich plakatów niż matek z dziećmi; również w radiu czesto reklamy oparte są o rozmowy nie mam z dziećmi, ale tatusiów, ogólnie o ile u nas takiego czegos chyba nie ma, to tutaj bardzo często odwołują się do jakiegos takiego pozytywnego, emocjonalnego ojcostwa.
W pierwszy dzien w Mediolanie jeszcze m.in. pospacerowałyśmy po centrum - katedra przepiękna. Największa na swiecie gotycka katedra, budowana przez prawie 450 lat. Po prostu zapiera dech w piersiach, zdjęcia tego nie oddają, imponująca. Nie da się wiele powiedzieć, po prostu piękna.
Sąsiadująca obok galeria Vittorio Emanuele (a kogo by innego..) też zresztą niesamowita. Kiedy byłyśmy tam wieczorem było bardzo mało ludzi, sklepy były już pozamykane, ale można było przynajmniej spokojnie pospacerować, bo jak się potem okazało w ciągu dnia jest zapchana ludźmi po brzegi. Ale wróćmy jeszcze do ,,sklepów" - co znaczy to słowo w kontekście Mediolanu? Prada, Armani, Louis Vuitton, Dolce&Gabbana, Savini, Stefanel. W galerii jeszcze jedna rzecz warta wzmianki - byk na środku na posadzce, na którego jądrach należy się trzy razy obrócic na pięcie i to ponoć przynosi szczęście. W odpowiednim miejscu biedne zwierze ma już wyżłobione wgłębienia.
Następny punkt wycieczki - Teatro alla Scala. Niestety zamknięty, nie udało nam się wejść do środka. Ze zdjęc wiemy, że w środku ,,full wypas", z zewnątrz nie robi żadnego wrażenia. Do tego stopnia, że stałyśmy przed nim i szukałyśmy na planie ,,gdzie to dokładnie ma być"! Cóż, kiedyś trzeba będzie przyjechać na jakieś przedstawienie operowe i docenić "La Scalę" w pełnej okazałości;)
Nauczycielka włoskiego dziewczyn uprzedzała nas, że do Medionalu jeździ się tylko z dwóch powodów: na zakupy i na imprezę do klubu. Zakupy w naszym przypadku wykluczone, NAWET mimo tego, że D&G i Armani tutaj tańsi niż gdziekolwiek indziej. Ale dowiedziałyśmy się od kolegi z kursu z Perugii, który teraz studiuje w Milano, gdzie warto pójść i gdzie będzie nas stac chociaż na szatnię;) No i znalazłyśmy w centrum, ceny właściwie takie same jak wszędzie we Włoszech. Trochę bałyśmy się wejść szczerze mówiąc, trochę speszył nas czerwony dywan wychodzący ze środka i kończący się dopiero na ulicy, sześciu ochroniarzy wokół jednego wejścia, złote barierki, kryształowe żyrandole w przedsionku i kolejka chłopców pod krawatami i dziewczyn na dziesięciocentymetrowych szpilkach. W końcu się jednak zdecydowałyśmy. W środku kontunuacja tego co było widać z zewnątrz, czyli kolejne kryształowe żyrandole, marmury, ludwiki szesnaste z obiciem w panterkę i złotymi oparciami ustawione pod ścianą okrągłej sali otoczonej kolumnami. Ogólnie przy tych wszystkich ludwikach jednak bardzo nowocześnie i naprawdę fajna muzyka. I trochę arogancki barman, przynajmniej na początku, dopóki rzucały się w oczy tylko nasze dżinsy i czarne sportowe buty. Potem się okazało, że możemy porozmawiać z wszystkimi po angielsku i jeszcze na dodatek po włosku, a w naszym no faktycznie nieodpowiednim stroju mamy jednak przewagę w swobodzie ruchów na parkiecie nad dziewczynami w krótkich sukienkach i tych nieszczęsnych niebotycznych szpilkach i już był miły;) Ogólnie bawiłyśmy się dobrze. A niektóre te sukienki były naprawdę ładne, muszę sobie taką kupić;)
Kolejne dni: kościół Santa Maria delle Grazie - sam w sobie interesujący i bardzo ładny w środku. Niestety coś czego się w ogóle nie spodziewałyśmy - żeby zobaczyć "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda trzeba się zapisać do kolejki. Najbliższe dostępne terminy za miesiąc. Cóż, musiałśmy się zadowolić andegdotkami, jak ta o tym jak szukał na ulicach miasta przez dwa lata ,,wystarczająco parszywej twarzy" na Judasza i poganiany przez zniecierpliwionych mnichów powiedział im, żeby dali mu spokój, a jak nie to namaluje w miejscu Judasza ich przeora.
Poza tym San Ambrogio, Castello Sforzesco - gdzie akurat trwał festiwal zamku, oprócz świetnych zabawek z lego;) można było zobaczyc za darmo wszystkie zamkowe muzea, ,,całkiem spoko" sprawa, np w salach zamkowych to, że Leonardo da Vinci wynajęty był do dekoracji sal właściwie jako ,,malarz pokojowy" i ten malowany przez niego sufit...I jeszcze ostatnia rzeźba Michała Anioła, niedokońcozna Pieta, przez to jakaś taka trochę makabryczna, niebyt może piękna ale na pewno przejmująca. I inne ciekawe rzeczy.
Potem jeszcze pochodziłyśmy po galeriach, spróbowałyśmy wreszcie pieczonych kasztanów - jak dla mnie coś pośredniego pomiędzy ziemniakami, bobem i orzechami włoskimi... Może nie były rewelacyjne dlatego, że nie były z placu Pigalle... Jeszcze msza w Duomo. Przyjrzałyśmy się też dokładnie pomnikowi świętego Bartłomieja w Katedrze - męczennika obdartego ze skóry.
Uwaga! Poniższego akapitu Ola nie czyta!
Rzeźba przedstawia stojącego na piedestale świętego już bez skóry, a więc z wszystkimi mięśniami i naczyniami na wierzchu, obdarty ze skóry cały, razem z twarzą, dłońmi i stopami. Swoją własną skórę ma natomiast przewieszoną na ramionach, zwisającą jak peleryna w luźnych ,,drapowaniach". Kiedy się spojrzy z odpowiedniej strony widać, że zwisają też zdeformowane, ,,sflaczaje" dłonie i stopy, a także skóra głowy z włosami. Brrrr, paskudne. Ale też imponujące, bo JAK MOŻNA COŚ TAK PRECYZYJNIE WYRZEŹBIĆ?
Już właściwie mamy wieczór, więc jeszcze tylko spacer dzielnicami trochę bardziej na południe, oglądamy już niestety tylko z zewnątrz San Lorenzo Maggiore i na koniec dnia jeszcze trochę zawiedzione dzielnicą Naviglie, ,,małą Wenecją, dzielnicą kanałów i artystów". Artysty żadnego nie było, kanały były brzydkie i właściwie wyschnięte i jedyna dobra rzecz to kolacja w pobliskim barze - za 8 euro jedzenie i picie bez limitów, a muszę przyznać, że naprawdę lubię te ich oliwki, pieczone warzywa, sery, risotto, makarony, zapiekanki... mmmm...
W nocy przespacerowałyśmy się przez dworzec - w przewodniku zdaje się było napisane coś nie bardzo pochlebnego o tym budynku zleconym przez Mussoliniego, ale cóż, nawet Kama która wszystkim mówi, jak bardzo podobają jej się Katowice i że właśnie dlatego przyjechała tu studiować, spojrzała na ten ogromny, biały mediolański dworzec i powiedziała: "hmmm... Właściwie to rozumiem, że ten katowicki może straszyć". Wzięłyśmy ostatni autobus na lotnisko do Bergamo, gdzie w zgodzie z jakąs dwusetką innych pasażerów czekających na pierwsze samoloty prespałyśmy się jeszcze te 4 godziny i wróciłyśmy samolotem do Bari, jedynego jak dotąd miejsca we Włoszech, które mnie nie zachwyciło, cóż, łatwiej się skupić na nauce... ;)
Podsumowując chcę powiedzieć, że podobnie jak w chaotycznym i krzykliwym, ale uzależniającym i pięknym Neapolu, mogłabym mieszkać też w Mediolanie, nie byłby to dla mnie jakiś wielki problem<
Pierwsze co zauważyłyśmy poruszając się metrem po mieście to... wzrost ludzi, wszyscy byli bardzo wysocy! Pół żartem stwierdziłam, że może to efekt krzyżowania wsobnego modeli i modelek, kto wie?:) Faktem jest, że nie będąc jakimiś karłami czułyśmy się na początku trochę jak krasnoludki.
Nasze zwiedzanie zaczęło się od tego, że kiedy szłyśmy do ostello zainteresowali nas ludzie mijani po drodze, owinięci we włoskie flagi, pomalowani i z trąbkami. Mecz rubgy Włochy - Nowa Zelandia. Zabrzmiało to dla nas trochę jak z Monty Pythona, ale ogólnie spodobał nam się pomysł pojścia na stadion San Siro na mecz rugby, więc szybko zameldowałyśmy się w ostello i dogadałyśmy z recepcjonistą, który właśnie kończył pracę i mieszkał w pobliżu stadionu, żeby nas podwiózł bo mecz się już zaczynał. Na miejscu zapytałyśmy Włochów, którzy kupowali bilety od konika ile zapłacili, dogadałyśmy się z innym, że też za tyle możemy kupić (oczywiście chciał więcej), wytargowałyśmy się jeszcze o flagi i za chwilę byłyśmy już na górze.
Cóż. Nie znamy sie na rugby - szczerze mówiąc to na początku nie za bardzo w ogóle rozumiałyśmy o co chodzi z tymi wielkimi facetami leżącymi na ziemi jeden na drugim... Pythonowski sport. Z własnych obserwacji możemy powiedzieć, że nowozelandczycy (zawodnicy) wyglądali jakby się naprawdę nudzili w czasie tego meczu. Wynik: 20:6. W każdym razie kibicowałyśmy dzielnie obok naszego idola, siedzącego obok nas zaangażowanego na 200% kibica, który żył tym co się działo na boisku, i - na początku niezadowolony z naszego towarzystwa - mruknął z zadowoleniem kiedy wreszcie zaczęłyśmy krzyczeć we WŁAŚCIWYM momencie;)
Świetna rzecz a propos tego meczu jest taka, że widownia była pełna, było też bardzo dużo tego co mi się tu bardzo podoba - czyli młodych tatusiów z dziećmi. Za nami siedziało dwóch kumpli koło 30, każdy z trójką dzieci w wieku od ok.2 do 5 lat, dzieci były zaopatrzone w małe włoskie flagi, którymi chętnie machały, krzyczały przez cały mecz w tych właściwych momentach i ogólnie orientowały się w tym co się dzieje lepiej niż my. Wyglądało to naprawdę świetnie:) Z resztą taka obserwacja - we Włoszech w ogóle rzuca się w oczy duża liczba bilbordów reklamowych najprzeróżniejszych produktów, na których są własnie zdjęcia czułych ojców z dziećmi, dużo więcej jest takich plakatów niż matek z dziećmi; również w radiu czesto reklamy oparte są o rozmowy nie mam z dziećmi, ale tatusiów, ogólnie o ile u nas takiego czegos chyba nie ma, to tutaj bardzo często odwołują się do jakiegos takiego pozytywnego, emocjonalnego ojcostwa.
W pierwszy dzien w Mediolanie jeszcze m.in. pospacerowałyśmy po centrum - katedra przepiękna. Największa na swiecie gotycka katedra, budowana przez prawie 450 lat. Po prostu zapiera dech w piersiach, zdjęcia tego nie oddają, imponująca. Nie da się wiele powiedzieć, po prostu piękna.
Sąsiadująca obok galeria Vittorio Emanuele (a kogo by innego..) też zresztą niesamowita. Kiedy byłyśmy tam wieczorem było bardzo mało ludzi, sklepy były już pozamykane, ale można było przynajmniej spokojnie pospacerować, bo jak się potem okazało w ciągu dnia jest zapchana ludźmi po brzegi. Ale wróćmy jeszcze do ,,sklepów" - co znaczy to słowo w kontekście Mediolanu? Prada, Armani, Louis Vuitton, Dolce&Gabbana, Savini, Stefanel. W galerii jeszcze jedna rzecz warta wzmianki - byk na środku na posadzce, na którego jądrach należy się trzy razy obrócic na pięcie i to ponoć przynosi szczęście. W odpowiednim miejscu biedne zwierze ma już wyżłobione wgłębienia.
Następny punkt wycieczki - Teatro alla Scala. Niestety zamknięty, nie udało nam się wejść do środka. Ze zdjęc wiemy, że w środku ,,full wypas", z zewnątrz nie robi żadnego wrażenia. Do tego stopnia, że stałyśmy przed nim i szukałyśmy na planie ,,gdzie to dokładnie ma być"! Cóż, kiedyś trzeba będzie przyjechać na jakieś przedstawienie operowe i docenić "La Scalę" w pełnej okazałości;)
Nauczycielka włoskiego dziewczyn uprzedzała nas, że do Medionalu jeździ się tylko z dwóch powodów: na zakupy i na imprezę do klubu. Zakupy w naszym przypadku wykluczone, NAWET mimo tego, że D&G i Armani tutaj tańsi niż gdziekolwiek indziej. Ale dowiedziałyśmy się od kolegi z kursu z Perugii, który teraz studiuje w Milano, gdzie warto pójść i gdzie będzie nas stac chociaż na szatnię;) No i znalazłyśmy w centrum, ceny właściwie takie same jak wszędzie we Włoszech. Trochę bałyśmy się wejść szczerze mówiąc, trochę speszył nas czerwony dywan wychodzący ze środka i kończący się dopiero na ulicy, sześciu ochroniarzy wokół jednego wejścia, złote barierki, kryształowe żyrandole w przedsionku i kolejka chłopców pod krawatami i dziewczyn na dziesięciocentymetrowych szpilkach. W końcu się jednak zdecydowałyśmy. W środku kontunuacja tego co było widać z zewnątrz, czyli kolejne kryształowe żyrandole, marmury, ludwiki szesnaste z obiciem w panterkę i złotymi oparciami ustawione pod ścianą okrągłej sali otoczonej kolumnami. Ogólnie przy tych wszystkich ludwikach jednak bardzo nowocześnie i naprawdę fajna muzyka. I trochę arogancki barman, przynajmniej na początku, dopóki rzucały się w oczy tylko nasze dżinsy i czarne sportowe buty. Potem się okazało, że możemy porozmawiać z wszystkimi po angielsku i jeszcze na dodatek po włosku, a w naszym no faktycznie nieodpowiednim stroju mamy jednak przewagę w swobodzie ruchów na parkiecie nad dziewczynami w krótkich sukienkach i tych nieszczęsnych niebotycznych szpilkach i już był miły;) Ogólnie bawiłyśmy się dobrze. A niektóre te sukienki były naprawdę ładne, muszę sobie taką kupić;)
Kolejne dni: kościół Santa Maria delle Grazie - sam w sobie interesujący i bardzo ładny w środku. Niestety coś czego się w ogóle nie spodziewałyśmy - żeby zobaczyć "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda trzeba się zapisać do kolejki. Najbliższe dostępne terminy za miesiąc. Cóż, musiałśmy się zadowolić andegdotkami, jak ta o tym jak szukał na ulicach miasta przez dwa lata ,,wystarczająco parszywej twarzy" na Judasza i poganiany przez zniecierpliwionych mnichów powiedział im, żeby dali mu spokój, a jak nie to namaluje w miejscu Judasza ich przeora.
Poza tym San Ambrogio, Castello Sforzesco - gdzie akurat trwał festiwal zamku, oprócz świetnych zabawek z lego;) można było zobaczyc za darmo wszystkie zamkowe muzea, ,,całkiem spoko" sprawa, np w salach zamkowych to, że Leonardo da Vinci wynajęty był do dekoracji sal właściwie jako ,,malarz pokojowy" i ten malowany przez niego sufit...I jeszcze ostatnia rzeźba Michała Anioła, niedokońcozna Pieta, przez to jakaś taka trochę makabryczna, niebyt może piękna ale na pewno przejmująca. I inne ciekawe rzeczy.
Potem jeszcze pochodziłyśmy po galeriach, spróbowałyśmy wreszcie pieczonych kasztanów - jak dla mnie coś pośredniego pomiędzy ziemniakami, bobem i orzechami włoskimi... Może nie były rewelacyjne dlatego, że nie były z placu Pigalle... Jeszcze msza w Duomo. Przyjrzałyśmy się też dokładnie pomnikowi świętego Bartłomieja w Katedrze - męczennika obdartego ze skóry.
Uwaga! Poniższego akapitu Ola nie czyta!
Rzeźba przedstawia stojącego na piedestale świętego już bez skóry, a więc z wszystkimi mięśniami i naczyniami na wierzchu, obdarty ze skóry cały, razem z twarzą, dłońmi i stopami. Swoją własną skórę ma natomiast przewieszoną na ramionach, zwisającą jak peleryna w luźnych ,,drapowaniach". Kiedy się spojrzy z odpowiedniej strony widać, że zwisają też zdeformowane, ,,sflaczaje" dłonie i stopy, a także skóra głowy z włosami. Brrrr, paskudne. Ale też imponujące, bo JAK MOŻNA COŚ TAK PRECYZYJNIE WYRZEŹBIĆ?
Już właściwie mamy wieczór, więc jeszcze tylko spacer dzielnicami trochę bardziej na południe, oglądamy już niestety tylko z zewnątrz San Lorenzo Maggiore i na koniec dnia jeszcze trochę zawiedzione dzielnicą Naviglie, ,,małą Wenecją, dzielnicą kanałów i artystów". Artysty żadnego nie było, kanały były brzydkie i właściwie wyschnięte i jedyna dobra rzecz to kolacja w pobliskim barze - za 8 euro jedzenie i picie bez limitów, a muszę przyznać, że naprawdę lubię te ich oliwki, pieczone warzywa, sery, risotto, makarony, zapiekanki... mmmm...
W nocy przespacerowałyśmy się przez dworzec - w przewodniku zdaje się było napisane coś nie bardzo pochlebnego o tym budynku zleconym przez Mussoliniego, ale cóż, nawet Kama która wszystkim mówi, jak bardzo podobają jej się Katowice i że właśnie dlatego przyjechała tu studiować, spojrzała na ten ogromny, biały mediolański dworzec i powiedziała: "hmmm... Właściwie to rozumiem, że ten katowicki może straszyć". Wzięłyśmy ostatni autobus na lotnisko do Bergamo, gdzie w zgodzie z jakąs dwusetką innych pasażerów czekających na pierwsze samoloty prespałyśmy się jeszcze te 4 godziny i wróciłyśmy samolotem do Bari, jedynego jak dotąd miejsca we Włoszech, które mnie nie zachwyciło, cóż, łatwiej się skupić na nauce... ;)
Podsumowując chcę powiedzieć, że podobnie jak w chaotycznym i krzykliwym, ale uzależniającym i pięknym Neapolu, mogłabym mieszkać też w Mediolanie, nie byłby to dla mnie jakiś wielki problem<
piątek, 13 listopada 2009
tzw ,,kfiatki"
Niektóre nasze zdania po włosku są po prostu przemocne... Nie rozumiem, JAK Włosi to robią, że się z nas nie śmieją, tylko przyjmują wszystko z kamienną twarzą! Ja bym naprawdę nie wytzrymała, słysząc takie rzeczy jak na przykład...
Na stołówce: ,,Per me la piscina, per favore" (Znaczy: poproszę basen - zamiast ,,pesce" - ryba)
W akademiku: ,,Il nostro aquarium e ostruito" - to chyba był jakiś błąd słownikowy, akwarium zamiast lavandino - zlew.
Niestety nie pamiętam teraz dużo tych sytuacji, ale była jedna taka, że mimo tego, że oni NAPRAWDĘ się z nas nie śmieją, w tym momencie chłopak sprzedający kawę w uczelnianym barze po prostu nie wytrzymał, kiedy usłyszał:
- Posso avere un po' di zucchero di cane, per favore?
Co znaczy: Czy mogę prosić trochę cukru z psa?
/cane - pies, canna - trzcina cukrowa, zucchero di canna - brązowy cukier/
I moje ulubione - w sytuacji kiedy umawiałyśmy się z profesorem z neurologii w jaki sposób będziemy zaliczać przedmiot, tzn że będziemy przychodzić na oddział, na obchody i w ogóle. Padło wtedy:
- Proffesore, ma quando veniamo al reparto, dove possiamo chiudere il dottore?
Zdaje się, że miało chodzić o to, gdzie znajdziemy (i o coś miałyśmy zapytać) tego lekarza z którym miałybyśmy mieć zajęcia. Tylko, że ,,pytać" jest ,,chiEdere". Zapytałyśmy więc:
- Panie Profesorze, a kiedy przyjdziemy na oddział, gdzie możemy zamknąć doktora?
Szkoda, że nie pamiętam więcej... Ale nic nie szkodzi, na pewno jeszcze się zdarzą:)
czwartek, 12 listopada 2009
Kiedy zaczynałyśmy się uczyć włoskiego już na drugiej lekcji, w ćwiczeniu na liczbę pojedynczą i mnogą rzeczowników poznałyśmy słowo ‘’sciopero”, czyli strajk. Zdziwiłyśmy się wtedy, bo kto na samym początku nauki języka uczy się takich abstrakcyjnych słówek, zamiast np. sklep, dom itd. Już się nie dziwimy...
W niedzielę chciałyśmy jechać do Ostuni, jednego z ładniejszych miasteczek w Pugli. Kupiłyśmy bilety, postałyśmy na stacji pół godziny i okazało się, że jest strajk kolei i żadne pociągi nie pojadą… Nie było tego żadnych oznak wcześniej, żadnej informacji na tablicy odjazdów, w kasie czy nawet na peronie – pociąg stał, gotowy do odjazu, ludzie czekali, pani w kasie sprzedawała bilety… Aż tu nagle z minuty na minutę okazało się, że strajkują… Taka spontaniczna decyzja czy co?
Zresztą jest to co najmniej drugi strajk kolei od początku września jak się okazało, o tym pierwszym nie wiedziałyśmy bo na niego ,,nie trafiłyśmy”.
Ale to nic.
Studiujemy, zaliczamy rok po roku, nauka jest naszym największym zmartwieniem. Wyjeżdżamy poznać inny kraj, na program na którym w zasadzie wszystko jest ,,załatwione”. Zastanawiamy się gdzie pojedziemy w sobotę i czy kupimy sobie w czasie pobytu we Włoszech jakieś fajne ciuchy. Chodzimy na zajęcia.
Na zajęciach obchód, pacjenci – H1N1, jak to określił jeden z lekarzy ,,jesteśmy zmęczeni, weekend był ciężki, pacjenci z grypą [podejrzeniem] byli przyjmowani masowo, pojawiali się znikąd, prawie że wpadali oknami, spadali z sufitu…”. AIDS z toksoplazmozą, mnogie ropnie mózgu.
Jeszcze inny pacjent: przyjęty początkowo na reumatologię z silnymi bólami w okolicy lędźwiowo-krzyżowej i objawami grypy. Anemia sierpowatokrwinkowa, pacjent pochodzi z Nigerii, właściwie nie mówi po włosku, trochę po angielsku . Badamy go, mocno wychudzony, brzuch cały w bliznach jakby po cięciach żyletką, bolesny, dostaje opioidy w plastrach. Poza tym jedno przedramię niesprawne, kilka okrągłych blizn, wyczuwamy też na nim kilka twardych guzków. Palce przykurczone. Pacjent wygląda na niecałe trzydzieści lat, ma zmęczoną, szarą twarz.
Oglądamy rtg – w przedramieniu tkwią 4 pociski, jeszcze jeden w mostku.
Patrzymy do karty – pacjent, rok urodzenia: 1986.
W niedzielę chciałyśmy jechać do Ostuni, jednego z ładniejszych miasteczek w Pugli. Kupiłyśmy bilety, postałyśmy na stacji pół godziny i okazało się, że jest strajk kolei i żadne pociągi nie pojadą… Nie było tego żadnych oznak wcześniej, żadnej informacji na tablicy odjazdów, w kasie czy nawet na peronie – pociąg stał, gotowy do odjazu, ludzie czekali, pani w kasie sprzedawała bilety… Aż tu nagle z minuty na minutę okazało się, że strajkują… Taka spontaniczna decyzja czy co?
Zresztą jest to co najmniej drugi strajk kolei od początku września jak się okazało, o tym pierwszym nie wiedziałyśmy bo na niego ,,nie trafiłyśmy”.
Ale to nic.
Studiujemy, zaliczamy rok po roku, nauka jest naszym największym zmartwieniem. Wyjeżdżamy poznać inny kraj, na program na którym w zasadzie wszystko jest ,,załatwione”. Zastanawiamy się gdzie pojedziemy w sobotę i czy kupimy sobie w czasie pobytu we Włoszech jakieś fajne ciuchy. Chodzimy na zajęcia.
Na zajęciach obchód, pacjenci – H1N1, jak to określił jeden z lekarzy ,,jesteśmy zmęczeni, weekend był ciężki, pacjenci z grypą [podejrzeniem] byli przyjmowani masowo, pojawiali się znikąd, prawie że wpadali oknami, spadali z sufitu…”. AIDS z toksoplazmozą, mnogie ropnie mózgu.
Jeszcze inny pacjent: przyjęty początkowo na reumatologię z silnymi bólami w okolicy lędźwiowo-krzyżowej i objawami grypy. Anemia sierpowatokrwinkowa, pacjent pochodzi z Nigerii, właściwie nie mówi po włosku, trochę po angielsku . Badamy go, mocno wychudzony, brzuch cały w bliznach jakby po cięciach żyletką, bolesny, dostaje opioidy w plastrach. Poza tym jedno przedramię niesprawne, kilka okrągłych blizn, wyczuwamy też na nim kilka twardych guzków. Palce przykurczone. Pacjent wygląda na niecałe trzydzieści lat, ma zmęczoną, szarą twarz.
Oglądamy rtg – w przedramieniu tkwią 4 pociski, jeszcze jeden w mostku.
Patrzymy do karty – pacjent, rok urodzenia: 1986.
czwartek, 5 listopada 2009
W ostatnią sobotę znowu poprawiła się pogoda, więc z tej okazji pojechałyśmy na wycieczkę… do jaskiń;)
Odwiedziłyśmy Grotte di Castellana w miejscowości o tej samej nazwie… Tzn nie było tak prosto, bo najpierw przejechałyśmy właściwą stację, wysiadłyśmy z pociągu stację dalej, pomyślałyśmy jednak za chwilę, że może do grot pojedziemy innym razem (w planie miałyśmy zwiedzić przede wszystkim położone jeszcze jedną stację dalej Alberobello), więc wsiadłyśmy z powrotem do tego samego pociągu, po chwili doszłyśmy jednak do wniosku, że wrócimy do jaskiń więc wysiadłyśmy po raz drugi… I na szczęście pociąg odjechał więc nie musiałyśmy się zastanawiać po raz trzeci Tak czy siak miałyśmy prawie godzinę do pociągu do grot. Pospacerowałyśmy po tej miejscowości, w której zdecydowanie było ,,proprio nulla”, tak że nawet nie pamiętam jej nazwy. Chociaż nie… był dworcowy bar, w którym wypiłyśmy pyszne macchiato – bar – kiosk, w którym było WSZYSTKO. Najmniej widoczny był sam ekspres do kawy. Bar za to był od góry do dołu zawalony przeróżnymi drobiazgami – plastikowymi lalkami i czołgami, gazetami dla dzieci i ,,dla dorosłych”, chińskimi klapkami (butami w sensie), plastikowymi pudełkami z jakimiś bardzo podejrzanie wyglądającymi wielkimi żelkami – truskawkami w jaskrawych kolorach wielkości pomarańczy; skakankami, pastami do butów, porcelanowymi szklankami i talerzami, sznurkami na bieliznę i młotkami. Nad właściwym barem w sensie tym ,,stolikiem” pod sufitem była półka - deska na której były wystawione w kolejności: plastikowy kaczor Donald, czołg, gazeta z krzyżówkami dla dzieci, 30 cm figurka Ojca Pio (który ogólnie jest tu wszędzie), Maryja, gazeta z gołymi babami..:)
Poza tym my, jedyne dziewczyny i ośmiu Włochów po pięćdziesiątce w zgodzie i harmonii czekających na macchiato i kubek wody.
Pociąg przyjechał, wsiadłyśmy i konduktor się nas pyta skąd jesteśmy, my że ,,dalla Polonia” no i okazuje się że wszystkie pociągi tej lini, Ferrovia Sud-Est, są wyprodukowane przez PESA Bydgoszcz! I rzeczywiście, znalazłyśmy po chwili stosowny napis na pociągu. Więc nasza Bydgoszczanka została zaproszona do ,,lokomotywy” i siadła za sterami, co oczywiście zostało uwiecznione.
W końcu dotarłyśmy do Grotte. Mimo tego że wahałam się , czy warto wchodzić bo ,,wszystkie dziury w ziemi są takie same” te jaskinie mnie pozytywnie zaskoczyły. 3km, mnóstwo kolorów od bieli przez róż i czerwień do ciemnego brązu, niesamowite kształty rzeźby, ,,komnata” o wymiarach 60m wys/50m szer/ 100 dł., zwana ,,podziemnym obserwatorium astronomicznym” ze względu na prawie dokładnie okrągły otwór o średnicy ok. na oko 2m w stropie przez który widać niebo. Zresztą przez tą dziurę okoliczni mieszkańcy wrzucali do środka śmieci, zadowoleni z wygodnego wysypiska, zanim profesor Franco Anelli w r.1938 zainteresował się co jest tam dalej. A ja zawsze myślałam, że najbardziej odróżnia ludzi od innych stworzeń ciekawość świata… Muszę przyznać, że nigdy nie widziałam takich ,,cudów”- to co różnymi sposobami tam wyrzeźbiła woda wydaje się aż niemożliwe. Osobiście najbardziej mnie zaskoczyły ,,drapowania”, czyli fragmenty skały zwisające z sufitu wyglądające dokładnie tak jak kawałki zasłony, tkaniny – tak cienkie że przepuszczają światło.
I jeszcze próbka ekwilibrystyki językowej z ulotki z Grot: ”the farthest cave of the system, the White Cave, referred to as the <> because of the whiteness of it’s concretions.” ))
Po Grotte di Castellano odwiedziłyśmy Alberobello, miejscowość znaną z trulli czyli charakterystycznych okrągłych domków ze stożkowatymi dachami poukładanymi z płaskich kamieni. Na tych dachach białą farbą czy wapnem namalowane są duże symbole, jestem pewna że rozbudzające nie raz wyobraźnię wielu New-Age-świrów – starożytne symbole Jowisza i Wenus, półksiężyce z gwiazdą, IHS, gołąbek Ducha Świętego, trójkąt ,,oko Boga” i inne. W labiryncie trulli łatwo się zgubić, chodzi się tam jak w bajce. My zresztą byłyśmy tam w Halloween, pomiędzy domkami biegały czarownice, kościotrupy i zombi i wydawało się to jak najbardziej na miejscu.
W przewodniku było napisane, że spacerując w dzielnicy tych domków należy uważać na sprzedawców którzy wręcz ,,wciągają przechodniów” do środka swoich domków, chcąc ich namówić na kupno czegoś. Byłyśmy przekonane że to przesada ubarwiająca opowieść dla turystów, ale owszem zdarza się Do domków z resztą warto wejść, bo sprzedaje się w nich mnóstwo tzw ,,prodotti artigianali”, ogromnie kuszących smakołyków jak likier z opuncji (rośnie w okolicy), makaron w kolorowe paski w najróżniejszych kształtach… i cciii, na razie więcej nie powiem
Na koniec jeszcze tylko parę słów o tych kamieniach z których są zrobione dachy trulli (lub ,,tych trullów”, jak mówią mieszkające w Alberobello Polki). Ogólnie to tu nie ma za bardzo drewna, wszędzie dookoła rosną tylko gaje oliwkowe, ale ,,prawdziwych drzew” nie ma. Stąd te kamienie są powszechnym budulcem, przede wszystkim na prowincji buduje się z nich murki pomiędzy sąsiadującymi polami i domostwami. Mimo że to w praktyce coś tak zwyczajnego jak nasze sztachety, trzeba przyznać, że na tych rudych pagórkach, porośniętych oliwkami i pomarańczami, wygląda to dla naszych oczu bardzo egzotycznie i malowniczo, trochę jakby cała Pulia była pokryta pozostałościami starożytnych fundamentów:)
Odwiedziłyśmy Grotte di Castellana w miejscowości o tej samej nazwie… Tzn nie było tak prosto, bo najpierw przejechałyśmy właściwą stację, wysiadłyśmy z pociągu stację dalej, pomyślałyśmy jednak za chwilę, że może do grot pojedziemy innym razem (w planie miałyśmy zwiedzić przede wszystkim położone jeszcze jedną stację dalej Alberobello), więc wsiadłyśmy z powrotem do tego samego pociągu, po chwili doszłyśmy jednak do wniosku, że wrócimy do jaskiń więc wysiadłyśmy po raz drugi… I na szczęście pociąg odjechał więc nie musiałyśmy się zastanawiać po raz trzeci Tak czy siak miałyśmy prawie godzinę do pociągu do grot. Pospacerowałyśmy po tej miejscowości, w której zdecydowanie było ,,proprio nulla”, tak że nawet nie pamiętam jej nazwy. Chociaż nie… był dworcowy bar, w którym wypiłyśmy pyszne macchiato – bar – kiosk, w którym było WSZYSTKO. Najmniej widoczny był sam ekspres do kawy. Bar za to był od góry do dołu zawalony przeróżnymi drobiazgami – plastikowymi lalkami i czołgami, gazetami dla dzieci i ,,dla dorosłych”, chińskimi klapkami (butami w sensie), plastikowymi pudełkami z jakimiś bardzo podejrzanie wyglądającymi wielkimi żelkami – truskawkami w jaskrawych kolorach wielkości pomarańczy; skakankami, pastami do butów, porcelanowymi szklankami i talerzami, sznurkami na bieliznę i młotkami. Nad właściwym barem w sensie tym ,,stolikiem” pod sufitem była półka - deska na której były wystawione w kolejności: plastikowy kaczor Donald, czołg, gazeta z krzyżówkami dla dzieci, 30 cm figurka Ojca Pio (który ogólnie jest tu wszędzie), Maryja, gazeta z gołymi babami..:)
Poza tym my, jedyne dziewczyny i ośmiu Włochów po pięćdziesiątce w zgodzie i harmonii czekających na macchiato i kubek wody.
Pociąg przyjechał, wsiadłyśmy i konduktor się nas pyta skąd jesteśmy, my że ,,dalla Polonia” no i okazuje się że wszystkie pociągi tej lini, Ferrovia Sud-Est, są wyprodukowane przez PESA Bydgoszcz! I rzeczywiście, znalazłyśmy po chwili stosowny napis na pociągu. Więc nasza Bydgoszczanka została zaproszona do ,,lokomotywy” i siadła za sterami, co oczywiście zostało uwiecznione.
W końcu dotarłyśmy do Grotte. Mimo tego że wahałam się , czy warto wchodzić bo ,,wszystkie dziury w ziemi są takie same” te jaskinie mnie pozytywnie zaskoczyły. 3km, mnóstwo kolorów od bieli przez róż i czerwień do ciemnego brązu, niesamowite kształty rzeźby, ,,komnata” o wymiarach 60m wys/50m szer/ 100 dł., zwana ,,podziemnym obserwatorium astronomicznym” ze względu na prawie dokładnie okrągły otwór o średnicy ok. na oko 2m w stropie przez który widać niebo. Zresztą przez tą dziurę okoliczni mieszkańcy wrzucali do środka śmieci, zadowoleni z wygodnego wysypiska, zanim profesor Franco Anelli w r.1938 zainteresował się co jest tam dalej. A ja zawsze myślałam, że najbardziej odróżnia ludzi od innych stworzeń ciekawość świata… Muszę przyznać, że nigdy nie widziałam takich ,,cudów”- to co różnymi sposobami tam wyrzeźbiła woda wydaje się aż niemożliwe. Osobiście najbardziej mnie zaskoczyły ,,drapowania”, czyli fragmenty skały zwisające z sufitu wyglądające dokładnie tak jak kawałki zasłony, tkaniny – tak cienkie że przepuszczają światło.
I jeszcze próbka ekwilibrystyki językowej z ulotki z Grot: ”the farthest cave of the system, the White Cave, referred to as the <
Po Grotte di Castellano odwiedziłyśmy Alberobello, miejscowość znaną z trulli czyli charakterystycznych okrągłych domków ze stożkowatymi dachami poukładanymi z płaskich kamieni. Na tych dachach białą farbą czy wapnem namalowane są duże symbole, jestem pewna że rozbudzające nie raz wyobraźnię wielu New-Age-świrów – starożytne symbole Jowisza i Wenus, półksiężyce z gwiazdą, IHS, gołąbek Ducha Świętego, trójkąt ,,oko Boga” i inne. W labiryncie trulli łatwo się zgubić, chodzi się tam jak w bajce. My zresztą byłyśmy tam w Halloween, pomiędzy domkami biegały czarownice, kościotrupy i zombi i wydawało się to jak najbardziej na miejscu.
W przewodniku było napisane, że spacerując w dzielnicy tych domków należy uważać na sprzedawców którzy wręcz ,,wciągają przechodniów” do środka swoich domków, chcąc ich namówić na kupno czegoś. Byłyśmy przekonane że to przesada ubarwiająca opowieść dla turystów, ale owszem zdarza się Do domków z resztą warto wejść, bo sprzedaje się w nich mnóstwo tzw ,,prodotti artigianali”, ogromnie kuszących smakołyków jak likier z opuncji (rośnie w okolicy), makaron w kolorowe paski w najróżniejszych kształtach… i cciii, na razie więcej nie powiem
Na koniec jeszcze tylko parę słów o tych kamieniach z których są zrobione dachy trulli (lub ,,tych trullów”, jak mówią mieszkające w Alberobello Polki). Ogólnie to tu nie ma za bardzo drewna, wszędzie dookoła rosną tylko gaje oliwkowe, ale ,,prawdziwych drzew” nie ma. Stąd te kamienie są powszechnym budulcem, przede wszystkim na prowincji buduje się z nich murki pomiędzy sąsiadującymi polami i domostwami. Mimo że to w praktyce coś tak zwyczajnego jak nasze sztachety, trzeba przyznać, że na tych rudych pagórkach, porośniętych oliwkami i pomarańczami, wygląda to dla naszych oczu bardzo egzotycznie i malowniczo, trochę jakby cała Pulia była pokryta pozostałościami starożytnych fundamentów:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)