środa, 18 listopada 2009

Mediolan

Jest to bardzo ,,europejskie" miasto, co znaczy, że po południowym Bari brakowało nam palm;) Kamie się podobało średnio, mi się bardzo podobało, a Domi się podobało bardzo bardzo;)
Pierwsze co zauważyłyśmy poruszając się metrem po mieście to... wzrost ludzi, wszyscy byli bardzo wysocy! Pół żartem stwierdziłam, że może to efekt krzyżowania wsobnego modeli i modelek, kto wie?:) Faktem jest, że nie będąc jakimiś karłami czułyśmy się na początku trochę jak krasnoludki.
Nasze zwiedzanie zaczęło się od tego, że kiedy szłyśmy do ostello zainteresowali nas ludzie mijani po drodze, owinięci we włoskie flagi, pomalowani i z trąbkami. Mecz rubgy Włochy - Nowa Zelandia. Zabrzmiało to dla nas trochę jak z Monty Pythona, ale ogólnie spodobał nam się pomysł pojścia na stadion San Siro na mecz rugby, więc szybko zameldowałyśmy się w ostello i dogadałyśmy z recepcjonistą, który właśnie kończył pracę i mieszkał w pobliżu stadionu, żeby nas podwiózł bo mecz się już zaczynał. Na miejscu zapytałyśmy Włochów, którzy kupowali bilety od konika ile zapłacili, dogadałyśmy się z innym, że też za tyle możemy kupić (oczywiście chciał więcej), wytargowałyśmy się jeszcze o flagi i za chwilę byłyśmy już na górze.
Cóż. Nie znamy sie na rugby - szczerze mówiąc to na początku nie za bardzo w ogóle rozumiałyśmy o co chodzi z tymi wielkimi facetami leżącymi na ziemi jeden na drugim... Pythonowski sport. Z własnych obserwacji możemy powiedzieć, że nowozelandczycy (zawodnicy) wyglądali jakby się naprawdę nudzili w czasie tego meczu. Wynik: 20:6. W każdym razie kibicowałyśmy dzielnie obok naszego idola, siedzącego obok nas zaangażowanego na 200% kibica, który żył tym co się działo na boisku, i - na początku niezadowolony z naszego towarzystwa - mruknął z zadowoleniem kiedy wreszcie zaczęłyśmy krzyczeć we WŁAŚCIWYM momencie;)
Świetna rzecz a propos tego meczu jest taka, że widownia była pełna, było też bardzo dużo tego co mi się tu bardzo podoba - czyli młodych tatusiów z dziećmi. Za nami siedziało dwóch kumpli koło 30, każdy z trójką dzieci w wieku od ok.2 do 5 lat, dzieci były zaopatrzone w małe włoskie flagi, którymi chętnie machały, krzyczały przez cały mecz w tych właściwych momentach i ogólnie orientowały się w tym co się dzieje lepiej niż my. Wyglądało to naprawdę świetnie:) Z resztą taka obserwacja - we Włoszech w ogóle rzuca się w oczy duża liczba bilbordów reklamowych najprzeróżniejszych produktów, na których są własnie zdjęcia czułych ojców z dziećmi, dużo więcej jest takich plakatów niż matek z dziećmi; również w radiu czesto reklamy oparte są o rozmowy nie mam z dziećmi, ale tatusiów, ogólnie o ile u nas takiego czegos chyba nie ma, to tutaj bardzo często odwołują się do jakiegos takiego pozytywnego, emocjonalnego ojcostwa.
W pierwszy dzien w Mediolanie jeszcze m.in. pospacerowałyśmy po centrum - katedra przepiękna. Największa na swiecie gotycka katedra, budowana przez prawie 450 lat. Po prostu zapiera dech w piersiach, zdjęcia tego nie oddają, imponująca. Nie da się wiele powiedzieć, po prostu piękna.
Sąsiadująca obok galeria Vittorio Emanuele (a kogo by innego..) też zresztą niesamowita. Kiedy byłyśmy tam wieczorem było bardzo mało ludzi, sklepy były już pozamykane, ale można było przynajmniej spokojnie pospacerować, bo jak się potem okazało w ciągu dnia jest zapchana ludźmi po brzegi. Ale wróćmy jeszcze do ,,sklepów" - co znaczy to słowo w kontekście Mediolanu? Prada, Armani, Louis Vuitton, Dolce&Gabbana, Savini, Stefanel. W galerii jeszcze jedna rzecz warta wzmianki - byk na środku na posadzce, na którego jądrach należy się trzy razy obrócic na pięcie i to ponoć przynosi szczęście. W odpowiednim miejscu biedne zwierze ma już wyżłobione wgłębienia.
Następny punkt wycieczki - Teatro alla Scala. Niestety zamknięty, nie udało nam się wejść do środka. Ze zdjęc wiemy, że w środku ,,full wypas", z zewnątrz nie robi żadnego wrażenia. Do tego stopnia, że stałyśmy przed nim i szukałyśmy na planie ,,gdzie to dokładnie ma być"! Cóż, kiedyś trzeba będzie przyjechać na jakieś przedstawienie operowe i docenić "La Scalę" w pełnej okazałości;)
Nauczycielka włoskiego dziewczyn uprzedzała nas, że do Medionalu jeździ się tylko z dwóch powodów: na zakupy i na imprezę do klubu. Zakupy w naszym przypadku wykluczone, NAWET mimo tego, że D&G i Armani tutaj tańsi niż gdziekolwiek indziej. Ale dowiedziałyśmy się od kolegi z kursu z Perugii, który teraz studiuje w Milano, gdzie warto pójść i gdzie będzie nas stac chociaż na szatnię;) No i znalazłyśmy w centrum, ceny właściwie takie same jak wszędzie we Włoszech. Trochę bałyśmy się wejść szczerze mówiąc, trochę speszył nas czerwony dywan wychodzący ze środka i kończący się dopiero na ulicy, sześciu ochroniarzy wokół jednego wejścia, złote barierki, kryształowe żyrandole w przedsionku i kolejka chłopców pod krawatami i dziewczyn na dziesięciocentymetrowych szpilkach. W końcu się jednak zdecydowałyśmy. W środku kontunuacja tego co było widać z zewnątrz, czyli kolejne kryształowe żyrandole, marmury, ludwiki szesnaste z obiciem w panterkę i złotymi oparciami ustawione pod ścianą okrągłej sali otoczonej kolumnami. Ogólnie przy tych wszystkich ludwikach jednak bardzo nowocześnie i naprawdę fajna muzyka. I trochę arogancki barman, przynajmniej na początku, dopóki rzucały się w oczy tylko nasze dżinsy i czarne sportowe buty. Potem się okazało, że możemy porozmawiać z wszystkimi po angielsku i jeszcze na dodatek po włosku, a w naszym no faktycznie nieodpowiednim stroju mamy jednak przewagę w swobodzie ruchów na parkiecie nad dziewczynami w krótkich sukienkach i tych nieszczęsnych niebotycznych szpilkach i już był miły;) Ogólnie bawiłyśmy się dobrze. A niektóre te sukienki były naprawdę ładne, muszę sobie taką kupić;)
Kolejne dni: kościół Santa Maria delle Grazie - sam w sobie interesujący i bardzo ładny w środku. Niestety coś czego się w ogóle nie spodziewałyśmy - żeby zobaczyć "Ostatnią Wieczerzę" Leonarda trzeba się zapisać do kolejki. Najbliższe dostępne terminy za miesiąc. Cóż, musiałśmy się zadowolić andegdotkami, jak ta o tym jak szukał na ulicach miasta przez dwa lata ,,wystarczająco parszywej twarzy" na Judasza i poganiany przez zniecierpliwionych mnichów powiedział im, żeby dali mu spokój, a jak nie to namaluje w miejscu Judasza ich przeora.
Poza tym San Ambrogio, Castello Sforzesco - gdzie akurat trwał festiwal zamku, oprócz świetnych zabawek z lego;) można było zobaczyc za darmo wszystkie zamkowe muzea, ,,całkiem spoko" sprawa, np w salach zamkowych to, że Leonardo da Vinci wynajęty był do dekoracji sal właściwie jako ,,malarz pokojowy" i ten malowany przez niego sufit...I jeszcze ostatnia rzeźba Michała Anioła, niedokońcozna Pieta, przez to jakaś taka trochę makabryczna, niebyt może piękna ale na pewno przejmująca. I inne ciekawe rzeczy.
Potem jeszcze pochodziłyśmy po galeriach, spróbowałyśmy wreszcie pieczonych kasztanów - jak dla mnie coś pośredniego pomiędzy ziemniakami, bobem i orzechami włoskimi... Może nie były rewelacyjne dlatego, że nie były z placu Pigalle... Jeszcze msza w Duomo. Przyjrzałyśmy się też dokładnie pomnikowi świętego Bartłomieja w Katedrze - męczennika obdartego ze skóry.
Uwaga! Poniższego akapitu Ola nie czyta!
Rzeźba przedstawia stojącego na piedestale świętego już bez skóry, a więc z wszystkimi mięśniami i naczyniami na wierzchu, obdarty ze skóry cały, razem z twarzą, dłońmi i stopami. Swoją własną skórę ma natomiast przewieszoną na ramionach, zwisającą jak peleryna w luźnych ,,drapowaniach". Kiedy się spojrzy z odpowiedniej strony widać, że zwisają też zdeformowane, ,,sflaczaje" dłonie i stopy, a także skóra głowy z włosami. Brrrr, paskudne. Ale też imponujące, bo JAK MOŻNA COŚ TAK PRECYZYJNIE WYRZEŹBIĆ?
Już właściwie mamy wieczór, więc jeszcze tylko spacer dzielnicami trochę bardziej na południe, oglądamy już niestety tylko z zewnątrz San Lorenzo Maggiore i na koniec dnia jeszcze trochę zawiedzione dzielnicą Naviglie, ,,małą Wenecją, dzielnicą kanałów i artystów". Artysty żadnego nie było, kanały były brzydkie i właściwie wyschnięte i jedyna dobra rzecz to kolacja w pobliskim barze - za 8 euro jedzenie i picie bez limitów, a muszę przyznać, że naprawdę lubię te ich oliwki, pieczone warzywa, sery, risotto, makarony, zapiekanki... mmmm...
W nocy przespacerowałyśmy się przez dworzec - w przewodniku zdaje się było napisane coś nie bardzo pochlebnego o tym budynku zleconym przez Mussoliniego, ale cóż, nawet Kama która wszystkim mówi, jak bardzo podobają jej się Katowice i że właśnie dlatego przyjechała tu studiować, spojrzała na ten ogromny, biały mediolański dworzec i powiedziała: "hmmm... Właściwie to rozumiem, że ten katowicki może straszyć". Wzięłyśmy ostatni autobus na lotnisko do Bergamo, gdzie w zgodzie z jakąs dwusetką innych pasażerów czekających na pierwsze samoloty prespałyśmy się jeszcze te 4 godziny i wróciłyśmy samolotem do Bari, jedynego jak dotąd miejsca we Włoszech, które mnie nie zachwyciło, cóż, łatwiej się skupić na nauce... ;)
Podsumowując chcę powiedzieć, że podobnie jak w chaotycznym i krzykliwym, ale uzależniającym i pięknym Neapolu, mogłabym mieszkać też w Mediolanie, nie byłby to dla mnie jakiś wielki problem<

3 komentarze:

  1. Super wpis (inne też super).
    Ale jakbyś dawała czytelniejszy podział na akapity (pustymi liniami, jak w poprzednim wpisie) to by się duuużo łatwiej czytało. Tak to musiałem sobie zaznaczać co już przeczytałem bo jak przewijałem to mi się wszystko gubiło.

    OdpowiedzUsuń
  2. oliwki, pieczone warzywa, sery, risotto, makarony i zapiekanki? na raz? :) rzeczywiscie sie nie limitowalyście :D
    anyway, można linka do tej picasy? :)
    ciao, bella

    OdpowiedzUsuń
  3. niestety na raz;) ale były małe porcje! picasa: http://picasaweb.google.com/anna.intercity/Milano#

    OdpowiedzUsuń