Halo haaalo! Co tam słychać, jak się sprawdza w tym roku złota polska jesień?
My jutro jedziemy na Sycylię :P
Dłuuugo nie miałyśmy internetu. Przeprowadziłyśmy się na kemping. Przeprowadzka była poprzedzona dość długim poszukiwaniem miejsca do zamieszkania na ostatnie trzy tygodnie, także poszukiwania poprzez wiele rozmów przy kawie z bliższymi i dalszymi znajomymi ze szpitala ,,czy przypadkiem nie zna kogoś kto ma stanzę do wynajęcia na krótki okres”. W związku z tym potem wiele osób na oddziałach pytało się nas z zainteresowaniem jak to w końcu z tym naszym mieszkaniem. I kiedy odpowiadałyśmy ,,fajnie, mieszkamy na kempingu” – w ich oczach natychmiast pojawiało się przerażenie i pytali ,,ale jak to? In tenda??? W namiocie????”. Więc uspokajam z góry – nie, nie mieszkamy w namiocie: )
Mieszkamy w bungalowie dzielonym przez kuchnię z trzema chłopakami z Brazylii. ,,Chłopakami” w szerokim zakresie tego słowa, tj. jeden ma mniej więcej 18 lat, drugi 28, a trzeci 48. Wspólnie należymy do specyficznego podzbioru społeczności kempingowej (w całości liczącej na pewno kilkaset osób, ok. 700) ludzi którzy mieszkają tu względnie długo i codziennie rano chodzą ,,do pracy” – nasi chłopcy mieszkają w sumie we Rzymie 4 lata, tutaj pół roku, przenosząc się co jakiś czas z domku do domku w zależności od rozkładu rezerwacji ,,normalnych”, turystycznych. Poza tym życie kempingowe – po sąsiedzku w bungalowowych alejkach śmiejący się do późna Anglicy, Niemcy zdobywający się na twardo akcentowane ,,buona sera” jeśli są w dużej grupie, mało widoczni Japończycy. Ogólnie żyje nam się tu bardzo dobrze. Z chłopakami znalazłyśmy wspólny język – pierwszego wieczoru kiedy przyjechałyśmy nie wiedząc z kim będziemy mieszkać i zatrzymałyśmy się pod domkiem, a na tarasie trzech ciemnych typów… Nie wiedziałyśmy czy wysiadać i wyciągać walizki czy od razu jechać do recepcji i zmieniać rezerwację. Ale wysiadłyśmy – przyznaję, nie bez znaczenia było to, że zmiana rezerwacji oznaczałaby albo brak kuchni albo dwa razy wyższą cenę. I dobrze zrobiłyśmy. Mamy przesympatycznych współlokatorów, niegłupie, konstruktywne długie rozmowy po włosku ale i ,,głupie” żarty – poczucie humoru chłopaków jest dość podobne do naszego: ) I na przykład wymianę doświadczeń kulinarnych – wczoraj najstarszy i najspokojniejszy z nich – mistrz patelni Gauderio (to ksywa – ponoć oznacza żartobliwie ,,Wieśniak” – zrobił pyszną fagiolatę – tj. ryż z gęstym sosem fasolowym i miękkim, dobrze ugotowanym mięsem wołowym. Ogólnie bardzo miło, szkoda że nie wiedziałyśmy o tym kempingu wcześniej.
Chociaż… Są też momenty MROŻĄCE KREW W ŻYŁACH.
Drugiej nocy… Ok, najpierw muszę wspomnieć, że mieszkamy w najdalszym domku na kempingu, dokładnie ,,Domek na uboczu”. Brrrr….
Zza płotu co rano słyszymy piejącego koguta (żywego, nie budzik), indyki, czasem gęsi (spoko, jakby co umiem rozpoznawać; )). Ale, jakby co, ciągle mieszkamy w Rzymie. Więc drugiej nocy…
Śpię. Coś mnie budzi. Romcia potrząsa mnie za ramię i alarmuje ostrym szeptem: ,,Przepraszam, że Cię budzę (! Co za kurtuazja w środku nocy) ale na balkonie jest złodziej!” W takich sytuacjach budzę się od pierwszej sekundy, otwieram szeroko oczy, wyrzut adrenaliny, nasłuchuję. Roma ,,doinformowuje”: ,,Jest po czwartej, nie wiem co zrobić, nie chciałam Cię budzić ale on już tak chodzi tam i z powrotem od kilku minut!” Rzeczywiście. Mamy malutki pokoik, łóżko przy oknie (tzn. pokój jest tak malutki, że WSZYSTKO jest przy oknie), okno wychodzi na drewnianą werandę. Zasłonięte kotary, ale księżyc mocno świeci. Tuż za szybą, metr od nas, ktoś przechadza się cicho po werandzie. Cień przesuwa się po granatowej zasłonie z prawej do lewej i z powrotem.
Słuchamy. Co tu zrobić? Pokój chłopaków jest z zupełnie innej strony. Zastanawiam się co robi ktoś kto przychodzi coś ukraść na kempingu. Wi-fi, dużo młodych ludzi z komputerami. Liczy na luźną atmosferę, dookoła znajomi, wakacje, sporo osób coś popije przed spaniem. Jak bardzo złodziejowi zależy na tych rzeczach? Czy taki ktoś przychodzi np. z nożem? Tuż obok, po drugiej stronie okna, to trochę za blisko żeby podejmować nieprzemyślane kroki… A on ciągle tam i z powrotem..
Po chwili ktoś naciska klamkę do drzwi (wchodzi się z dworu do kuchni tuż obok drzwi do naszego malutkiego pokoiku). Zaraz zaraz, coś tu nie gra. Naciska KLAMKĘ. Osobiście ostatnia zamykałam nasze drzwi od środka na klucz. R:,,Co robimy?” ,,Cii, czekaj, czekaj, jestem PEWNA że te drzwi były zamknięte.” Chwila ciszy, kroki po kuchni… Po chwili Romcia, nasz znany super mega czuły nos, kwalifikujący się na sprawdzacza perfum mówi: ,,? ? ? ? ? Czuję zapach KAWY. Jaki złodziej włamuje się do domu i pierwsze co robi to ROBI SOBIE KAWĘ?”
Niby możnaby odpowiedzieć ,,włoski złodziej”, ale po kolejnej minucie nasłuchiwania okazało się, że to nasz Gauderio zaczynał wyjątkowo wcześnie pracę i przed wyjściem chciał jeszcze pozbierać pranie z balkonu: )))))))) No, ale z historii ze złodziejem śmialiśmy się wszyscy następnego dnia bardzo: )
Poza tym zmobilizowane zbliżającym się powrotem do domu co noc ładujemy baterię aparatu i codziennie po praktykach chodzimy zwiedzać. Łazimy do muzeów – Galleria Borghese, Galleria d’Arte Moderna, malutkie muzeum Leonarda z Vinci: ) Oglądamy rzeźby i obrazy i próbujemy stawiać diagnozy: ,,na jaką chorobę ten ci wygląda?” ,,karzeł tarczycowy” ,,a ten?” ,,Basedow”. Przewijają się też przypadki kiły wrodzonej, przewlekłe choroby wątroby albo zespół XYY. Oba muzea robią na nas duże wrażenie, w Arte Moderna wyszukujemy pojedynczych Cezannów, Picassów, Chagalów i Klimtów, ja zachwycam się obrazem ,,Il sole” (wygląda na jakiegoś wczesnego impresjonistę, choć za bardzo się na tym nie znam, ale prawie razi w oczy) i rzeźbą ,,L’umanita’ contro la guerra” – muszę wam obie rzeczy wrzucić koniecznie. Przyglądamy się bacznie rzeźbie Rodina i żałujemy, że nie ma obok czegoś Camille Claudel dla porównania. Romcia rozkminia sztukę tę ,,naprawdę nowoczesną” – kawałek puchatej wełny za szybą, ustawione w szeregu kartki a5 zadrukowane od białej, coraz gęściej przez szare do czerni - ,,o chodź, pokażę ci to, bo to ja zrobiłam!!” : ) W Borghese przed ,,La Fornarina” Raffaela gdy Romcia przypomina mi co pisał Szczeklik w ,,Kore” – nie będę się tu rozwlekać bo nie chcę zepsuć tego wrażenia jakie wywiera opowieść o analizie piersi ukochanej Raffaela, ale kto nie zna – polecamy. Po tym nie mogę oderwać wzroku od tego obrazu przez następne piętnaście minut.
Zapomniałam wam powiedzieć, że jak chodzimy do muzeów to wyhaczamy nasze ulubione postacie i robimy sobie z nimi zdjęcia – i tak z Neapolu mamy zdjęcie prowadzone za rękę z mistrzem Asklepiosem, z Kapitolu ramię w ramię z Platonem, Sokratesem, Arystotelesem i Pitagorasem. Wyszukując ich w Sali Filozofów nie mogłam nie zauważyć z pewnym zadowoleniem, że Epikur, którego ominęłam szerokim łukiem jest wśród nich najbrzydszy – tzn. jeśli wyłączymy z konkurencji podejrzanego o syphilis Sokratesa – a w każdym razie ma najbardziej prymitywne rysy twarzy.
Jeśli chodzi o rzeczy dotyczące samych praktyk – jak zawsze raz lepiej raz gorzej, czasem korzystamy więcej czasem mniej. Ja ostatnio jestem zadowolona z części na chorobach zakaźnych, szczególnie z ambulatorium. Szczerze mówiąc, mimo tego że już blisko końca studiów i ,,bycia lekarzem”, przyznaję się do pewnych zupełnie nieprofesjonalnych obaw wobec pacjentów z AIDS. Te trzy tygodnie powoli, powoli pozwalają mi na przemyślenie pewnych rzeczy, a przede wszystkim jakieś oswojenie się z sytuacją pracy na takim oddziale. Z daleka, z wielkiego dystansu, prawie przez dziurkę od klucza przez ostatnie dni mogłam zobaczyć ważne medyczne i prywatne kamienie milowe w życiu osób chorych i choć nie podejmuję się jeszcze uporządkowania tego, co widziałam, wiem, że jest to cenne doświadczenie. Doświadczenie nacechowane dodatkowo drugim problemem - wciąż chyba bardziej specyficznym dla Włoch niż dla nas – życiem imigrantów. Bardzo różnym. Zawsze bardzo skomplikowanym – tutaj, w przyszpitalnym ambulatorium chorób zakaźnych, u boku pani profesor do której mają zaufanie, można jak przez okno zajrzeć nie tylko w ich życie tutaj, ale też trochę dalej w głąb ich krajów. Oczywiście wiem, że wszędzie żyje się niektórym lepiej niektórym gorzej, a te opowieści które tu się toczą to najczęściej te trudniejsze.
Możnaby tu więcej opowiedzieć, ale muszę to jeszcze trochę przetrawić.
Tak czy siak pozytywne zaskoczenie w stosunku do zakazów w Bari (które i tak nam się podobały) – rękawiczki, dwie pary rękawiczek, stetoskop przy każdym łóżku przypisany na stałe do pacjenta, dodatkowe fartuchy do wszelkich zabiegów, czasem : ) (gruźlica, odra) faktycznie używane śluzy. Jasne, mogłoby być lepiej – mimo tego, że ogólnie jest jak napisałam, zdarza się od czasu do czasu, szczególnie gdy w pacjencie akurat nie grasuje żadna antybiotykooporna bakteria, że ten stetoskop gdzieś pójdzie w giro, ale ogólnie jest dobrze.
Póki co to tyle, i tak rekord. Na zakończenie jeszcze jest coś, o czym MUSZĘ wspomnieć.
Otóż dzisiaj w nocy śpię sobie w najlepsze i gdzieś nad ranem Romcia mnie budzi, całkiem serio, znanym szeptem - ,,….. złodziej, zobacz, znowu ktoś się tu kręci!!” Mmmmmm….. Rzeczywiście snuje się jakiś cień po balkonie. A niech się snuje. Przewróciłam się na drugi bok.
piątek, 24 września 2010
poniedziałek, 6 września 2010
coś o Rzymie, dla odmiany
Bardzo mało jest o Rzymie w tych relacjach z pobytu w Rzymie! Czyżby Rzym nie zasługiwał na uwagę? ….. ; )
Ale co ja mam pisać jak tu jest milion rzeczy które powalają na kolana?
Różności. Tak jak kiedyś w szpitalu pobiłam rekord czekania na kogoś (profesora), tak już jakiś czas temu pobiłyśmy rekord pobytu w muzeum. Pewnego dnia wybrałyśmy się do Muzeów Kapitolińskich. Najpierw pobiłyśmy rekord głupoty – przyszłyśmy tam po południu i chciałyśmy ,,zaliczyć” Kapitol w dwie i pół godziny. Hmmmm…. Nic. W najbliższy weekend poszłyśmy do tego samego muzeum jeszcze raz. Rano. Do zamknięcia. Tj spędziłyśmy w muzeum 7.5 h. Niektóre pomysły artystów są genialne. Np. Marsjasz obdzierany ze skóry – klasyczna rzeźba z dwóch gatunków marmuru, białego oraz ciemniejszego, o niejednolitym czerwonawym, miejscami fioletowawym kolorze (dokładnie kolor sinicy obwodowej, albo Raynaud; ) – położonego w tych miejscach, gdzie już nie ma skóry. Brrrr… Podobała mi się też rzeźba Penelopy, która szyła siedząc na koszu, z założoną nogą na nogę – jakoś tak kojarzyło mi się to współcześnie, ale w sumie ludzie zawsze byli skonstruowani tak samo..
No i rzeźby – legendy. Marco Aurelio na koniu, zdaje się jedyna tak zachowana rzeźba starożytna ,,konna”. Fragment podpisu: ,,La statua di Marco Aurelio presentava gravi processi corrosivi in atto”: ) (rzeźba Marka Aureliusza prezentowała poważne procesy korozyjne w toku). No i w Sali Filozofów zrobiłam sobie po kolei zdjęcia z wszystkimi idolami, tj Sokratesem, Platonem i Pitagorasem. Natomiast najbrzydszy z filozofów był Epikur, co nie powiem, nawet mnie ucieszyło.
Ogólnie uwielbiam Piazza del Campidoglio, nie ma co. Siedzę sobie u góry na schodach i w głowie mi się mówi ,,Potomną sławą zawsze młody, Róść ja dopóty będę, dopóki na schody Kapitolu, z Westalką cichą kapłan kroczy” (tzn nie ja, wiadomo). Mam też swoją teorię na temat pochodzenia słowa ,,moron” (ang. Kretyn) – na szczycie schodów na Kapitol po lewej stoi Poluks, po prawej Kastor, oboje prezentujący z charakterystyczną dla klasyków bezpruderyjnością komplet części ciała. Natomiast obok Kastora stoi jeszcze Paulus Aemilius Zephirus Hieronimus MORONUS – bez głowy.
Jeszcze bardziej lubię siedzieć na szczycie stromych schodów do kościoła Santa Maria d’Aracoeli (jak podają przewodniki ,,Vw. n.e. wybudowany na Kapitolu w miejscu, gdzie według legendy Sybilla przepowiedziała cesarzowi Agustowi nadejście Chrystusa”. Naprawdę stromo – wznosisz się nad sercem starożytnego Rzymu i patrzysz z wysoka na widok, który zapiera dech w piersiach.
No i obok il Vittoriano, Ołtarz Ojczyzny tudzież ,,Macchina da scrivere” (maszyna do pisania). ,,Nazywamy go tak bo go za bardzo nie lubimy” Dlaczego? ,,Bo to jest takie aroganckie wepchnięcie się w środek Roma Antica, w sam środek forum. Znosimy go bo turyści go kochają.” No właściwie trudno się dziwić, wielki, biały, monumentalny, robi wrażenie. Podobno biały nie przez przypadek. Jego budowa była zarządzona przez ministra Giuseppe Zanardelli w 1878 r. , kilka miesięcy po śmierci Wiktora Emmanuela II dla uczczenia zjednoczenia Włoch. Materiał którego użyto do budowy wydobywano w Bresci, co ożywiło gospodarkę regionu. Zanardelli był z Bresci: )
Był jeszcze inny pomysł na to gdzie miał stanąć, ale stanął na Piazza Venezia, bo razem z Palazzo di Giustizia stanowił część ,,programu modernizacja”, który miał dwa cele – odnowić oblicze miasta tak, żeby świeża stolica godnie się prezentowała, a także przyćmić – lub, gdzie się da, po prostu ZASŁONIĆ – symbole państwa kościelnego. Stąd il Vittoriano rzeczywiście zasłania Santa Maria d’Aracoeli na Kapitolu, a Pałac Sprawiedliwości – wielki gmach kojarzący się bardziej z architekturą Wielkiej Brytanii – stoi nad Tybrem obok Zamku Świętego Anioła, żeby trochę odciągnąć od niego uwagę…
Może na koniec coś z praktyk. Byłam teraz trzy tyg na reumatologii. Wizyta, patrzymy – coś czerwone ręce… Gottron?
Nie. Pacjentka z Indii pomalowała wszystkim paniom na oddziale dłonie henną: )
Ale co ja mam pisać jak tu jest milion rzeczy które powalają na kolana?
Różności. Tak jak kiedyś w szpitalu pobiłam rekord czekania na kogoś (profesora), tak już jakiś czas temu pobiłyśmy rekord pobytu w muzeum. Pewnego dnia wybrałyśmy się do Muzeów Kapitolińskich. Najpierw pobiłyśmy rekord głupoty – przyszłyśmy tam po południu i chciałyśmy ,,zaliczyć” Kapitol w dwie i pół godziny. Hmmmm…. Nic. W najbliższy weekend poszłyśmy do tego samego muzeum jeszcze raz. Rano. Do zamknięcia. Tj spędziłyśmy w muzeum 7.5 h. Niektóre pomysły artystów są genialne. Np. Marsjasz obdzierany ze skóry – klasyczna rzeźba z dwóch gatunków marmuru, białego oraz ciemniejszego, o niejednolitym czerwonawym, miejscami fioletowawym kolorze (dokładnie kolor sinicy obwodowej, albo Raynaud; ) – położonego w tych miejscach, gdzie już nie ma skóry. Brrrr… Podobała mi się też rzeźba Penelopy, która szyła siedząc na koszu, z założoną nogą na nogę – jakoś tak kojarzyło mi się to współcześnie, ale w sumie ludzie zawsze byli skonstruowani tak samo..
No i rzeźby – legendy. Marco Aurelio na koniu, zdaje się jedyna tak zachowana rzeźba starożytna ,,konna”. Fragment podpisu: ,,La statua di Marco Aurelio presentava gravi processi corrosivi in atto”: ) (rzeźba Marka Aureliusza prezentowała poważne procesy korozyjne w toku). No i w Sali Filozofów zrobiłam sobie po kolei zdjęcia z wszystkimi idolami, tj Sokratesem, Platonem i Pitagorasem. Natomiast najbrzydszy z filozofów był Epikur, co nie powiem, nawet mnie ucieszyło.
Ogólnie uwielbiam Piazza del Campidoglio, nie ma co. Siedzę sobie u góry na schodach i w głowie mi się mówi ,,Potomną sławą zawsze młody, Róść ja dopóty będę, dopóki na schody Kapitolu, z Westalką cichą kapłan kroczy” (tzn nie ja, wiadomo). Mam też swoją teorię na temat pochodzenia słowa ,,moron” (ang. Kretyn) – na szczycie schodów na Kapitol po lewej stoi Poluks, po prawej Kastor, oboje prezentujący z charakterystyczną dla klasyków bezpruderyjnością komplet części ciała. Natomiast obok Kastora stoi jeszcze Paulus Aemilius Zephirus Hieronimus MORONUS – bez głowy.
Jeszcze bardziej lubię siedzieć na szczycie stromych schodów do kościoła Santa Maria d’Aracoeli (jak podają przewodniki ,,Vw. n.e. wybudowany na Kapitolu w miejscu, gdzie według legendy Sybilla przepowiedziała cesarzowi Agustowi nadejście Chrystusa”. Naprawdę stromo – wznosisz się nad sercem starożytnego Rzymu i patrzysz z wysoka na widok, który zapiera dech w piersiach.
No i obok il Vittoriano, Ołtarz Ojczyzny tudzież ,,Macchina da scrivere” (maszyna do pisania). ,,Nazywamy go tak bo go za bardzo nie lubimy” Dlaczego? ,,Bo to jest takie aroganckie wepchnięcie się w środek Roma Antica, w sam środek forum. Znosimy go bo turyści go kochają.” No właściwie trudno się dziwić, wielki, biały, monumentalny, robi wrażenie. Podobno biały nie przez przypadek. Jego budowa była zarządzona przez ministra Giuseppe Zanardelli w 1878 r. , kilka miesięcy po śmierci Wiktora Emmanuela II dla uczczenia zjednoczenia Włoch. Materiał którego użyto do budowy wydobywano w Bresci, co ożywiło gospodarkę regionu. Zanardelli był z Bresci: )
Był jeszcze inny pomysł na to gdzie miał stanąć, ale stanął na Piazza Venezia, bo razem z Palazzo di Giustizia stanowił część ,,programu modernizacja”, który miał dwa cele – odnowić oblicze miasta tak, żeby świeża stolica godnie się prezentowała, a także przyćmić – lub, gdzie się da, po prostu ZASŁONIĆ – symbole państwa kościelnego. Stąd il Vittoriano rzeczywiście zasłania Santa Maria d’Aracoeli na Kapitolu, a Pałac Sprawiedliwości – wielki gmach kojarzący się bardziej z architekturą Wielkiej Brytanii – stoi nad Tybrem obok Zamku Świętego Anioła, żeby trochę odciągnąć od niego uwagę…
Może na koniec coś z praktyk. Byłam teraz trzy tyg na reumatologii. Wizyta, patrzymy – coś czerwone ręce… Gottron?
Nie. Pacjentka z Indii pomalowała wszystkim paniom na oddziale dłonie henną: )
Siena
Siena, miejscowość założona za Oktawiana Augusta. Najazdy, Longobardzi, Frankowie, niekończące się konflikty z Florencją; działalność świętej Katarzyny (patronki Włoch, obok świętego Franciszka oczywiście; ) ) sojusze z Sycylią, rządy Viscontich z Mediolanu, Habsburgowie.
Przyjeżdżamy sobie do Sieny, ot tak, a tutaj wszędzie mnóstwo ludzi, z języka głównie Włosi. Hm, no cóż, zwiedzają sobie tak jak my.
Jeszcze w pociągu rozmawiałyśmy z chłopakiem z południa, który mówił ,,Siena – rewelacja, rynek przepiękny, a najlepsze jest to, że w tych labiryntach, zakamarkach, uliczkach biegnących w górę i w dół, w ogóle się tego nie spodziewasz – idziesz idziesz, a tu za kolejnym winklem bach! Rynek!! E rimasti a bocca aperta!! (Szczena opada)”
No cóż, niby trochę zabrał nam elementu zaskoczenia – wiedziałyśmy, że będziemy zaskoczone. Nic to nie zmieniło, łazimy po wąskich uliczkach starówki, na czuja, wewnętrzny azymut kierując się jakoś ,,coraz bardziej w stronę centrum”.
O kurcze. Rynek? ? ? ? ? ? ?
To jest miejsce tak ciasnych średniowiecznych uliczek, tak klaustrofobicznych przestrzeni, bardzo zresztą klimatycznych, że NAPRAWDĘ się go nie spodziewasz.
,,Rynek” – Piazza del Campo – wyjątkowy. Kanciasty, wielokątny ale w przybliżeniu w kształcie muszli, pochyły, jak na rynek – powiedziałabym nawet że bardzo stromy. Przedziwny. Środkowa część wyłożona układanymi na sztorc cegłami, podzielona na 9 sektorów blokami z trawertynu rozchodzącymi się promieniście z najniższego punktu – bocznego brzegu centralnego ceglanego placu, od frontu Palazzo Pubblico (ratusz gdzie 1285 – 1355 rządziła Rada Dziewięciu). Ciekawi mnie bardzo, jaki jest stopień nachylenia tego placu.
Strasznie dużo ludzi… Dookoła centralnej części (ceglanej) wszystko wysypane ubitym piaskiem, a za nim, pod samymi ścianami szczelnie zamykających rynek pałaców, drewniane krzesełka jak na starych torach wyścigowych.
Torach wyścigowych! Siena! Sierpień! Palio!
Za czasów, kiedy Siena była Republiką Sieneńską (wtedy kiedy rządziła Rada Dziewięciu) wszystkich mężczyzn w wieku 18 – 70 obowiązywał obowiązek pospolitego ruszenia. Miasto podzielone było na dzielnice – zarządzane przez tzw. kontrady – między innymi w celach organizacyjnych ćwiczeń wojskowych, ale też ogólnie – podatki, policja, remonty dróg, sprawy kulturowe. Każda kontrada (w XIV w. było ich 42) miała siedzibę w dzielnicowym kościele. Z upływem czasu role administracyjne kontrad zanikły, ich liczba zmniejszyła się do 17, pospolite ruszenie przeszło do historii. Została jednak rola kulturowa, którą pełnią do dziś.
Organizacja kontrad, ,,życia dzielni”, jest bardzo ciekawa i dość skomplikowana. Sednem sprawy jest organizacja wyścigu konnego według tradycji średniowiecznych, właśnie ,,Palio”, korzeniami tkwiącego w dawnych ćwiczeniach rywalizujących dzielnic. Włosi, Toskańczycy, ogólnie rzecz biorąc kochają palio, co potwierdza przeważająca włoskojęzyczność tłumu zebranego w mieście w dniu wyścigu. Wyścigami żyją cały rok, odbywają się dwa – w lipcu i sierpniu. Wszystko co się z nimi wiąże toczy się według dawnych zasad, nic nie jest przypadkowe – losowanie kontrad (w każdym wyścigu bierze udział 10 z nich), wybór koni, dżokejów, to cała celebra. Nie ma mowy o żadnym ,,fair play” – rywalizacja dzielnic według zasad średniowiecznych to także rywalizacja szpiegów, sekretnych umów, przekupstw itd. Dzień wyścigu – wielkie święto miasta.
Faktycznie, czujemy się jak przeniesione w czasie. Tłum nas, turystów, ale również tłum postaci żywcem wyjętych z XIV wieku. Dzielnice rywalizują nie tylko w kulminacyjnym momencie wyścigu wokół miasta, konno na oklep, ale też przed samym wyścigiem – rywalizują orszaki reprezentujące kontrady. Dobosze, chorążowie (żonglują popisując się najpierw przed arcybiskupem który pozdrawia ich z okna pałacu obok katedry – rzeczywiście był, widziałam: ) ) , rycerze, giermkowie, ,,fani dzielni”. Wszyscy ubrani w barwach chorągwi dzielnicy, bardzo poważni i skupieni, nikt nie ma zwały z tego że maszeruje po mieście w kolorowych rajtuzach. Rycerze groźni, giermkowie śmieszni, w głupich czapkach; ) Wszyscy dopracowani od stóp do głów, od butów z czubami, przez kolorowe obcisłe rajtki, zbroje lub kraciaste, pasiaste, pstrokate koszule, aż do FRYZUR – WSZYSCY w orszakach w stylu ,,na chłopa pańszczyźnianego”, ,,od garnka”, ,,na pazia”, ,,na słomę we włosach”. Szał. Dzielnice ustrojone w kolorach chorągwi, na ulicach dziki średniowieczny tłum;)
Niestety, jest pewnie kilka tysięcy chętnych na zobaczenie wyścigu tak jak my. Bilety… Na Piazza del Campo już się mrówka nie wciśnie. Ale już same przygotowania, rywalizacja orszaków – robi wrażenie. Warto tu jeszcze wrócić kiedyś na sam wyścig: ) No i wstyd nie wspomnieć o katedrze w Sienie – powala. Piękna. Moim zdaniem znacznie piękniejsza niż florencka – z zewnątrz ten sam styl, zresztą w dużej części pracowali nad nimi ci sami artyści /Nicola i Giovanni Pisano, Gian Lorenzo Bernini, Donatello, Urbano da Cortona/ , z tą różnicą, że we florenckiej w środku nie ma raczej nic ciekawego, a ta sieneńska jest KOSMOSEM i z fasady i w środku.
Przyjeżdżamy sobie do Sieny, ot tak, a tutaj wszędzie mnóstwo ludzi, z języka głównie Włosi. Hm, no cóż, zwiedzają sobie tak jak my.
Jeszcze w pociągu rozmawiałyśmy z chłopakiem z południa, który mówił ,,Siena – rewelacja, rynek przepiękny, a najlepsze jest to, że w tych labiryntach, zakamarkach, uliczkach biegnących w górę i w dół, w ogóle się tego nie spodziewasz – idziesz idziesz, a tu za kolejnym winklem bach! Rynek!! E rimasti a bocca aperta!! (Szczena opada)”
No cóż, niby trochę zabrał nam elementu zaskoczenia – wiedziałyśmy, że będziemy zaskoczone. Nic to nie zmieniło, łazimy po wąskich uliczkach starówki, na czuja, wewnętrzny azymut kierując się jakoś ,,coraz bardziej w stronę centrum”.
O kurcze. Rynek? ? ? ? ? ? ?
To jest miejsce tak ciasnych średniowiecznych uliczek, tak klaustrofobicznych przestrzeni, bardzo zresztą klimatycznych, że NAPRAWDĘ się go nie spodziewasz.
,,Rynek” – Piazza del Campo – wyjątkowy. Kanciasty, wielokątny ale w przybliżeniu w kształcie muszli, pochyły, jak na rynek – powiedziałabym nawet że bardzo stromy. Przedziwny. Środkowa część wyłożona układanymi na sztorc cegłami, podzielona na 9 sektorów blokami z trawertynu rozchodzącymi się promieniście z najniższego punktu – bocznego brzegu centralnego ceglanego placu, od frontu Palazzo Pubblico (ratusz gdzie 1285 – 1355 rządziła Rada Dziewięciu). Ciekawi mnie bardzo, jaki jest stopień nachylenia tego placu.
Strasznie dużo ludzi… Dookoła centralnej części (ceglanej) wszystko wysypane ubitym piaskiem, a za nim, pod samymi ścianami szczelnie zamykających rynek pałaców, drewniane krzesełka jak na starych torach wyścigowych.
Torach wyścigowych! Siena! Sierpień! Palio!
Za czasów, kiedy Siena była Republiką Sieneńską (wtedy kiedy rządziła Rada Dziewięciu) wszystkich mężczyzn w wieku 18 – 70 obowiązywał obowiązek pospolitego ruszenia. Miasto podzielone było na dzielnice – zarządzane przez tzw. kontrady – między innymi w celach organizacyjnych ćwiczeń wojskowych, ale też ogólnie – podatki, policja, remonty dróg, sprawy kulturowe. Każda kontrada (w XIV w. było ich 42) miała siedzibę w dzielnicowym kościele. Z upływem czasu role administracyjne kontrad zanikły, ich liczba zmniejszyła się do 17, pospolite ruszenie przeszło do historii. Została jednak rola kulturowa, którą pełnią do dziś.
Organizacja kontrad, ,,życia dzielni”, jest bardzo ciekawa i dość skomplikowana. Sednem sprawy jest organizacja wyścigu konnego według tradycji średniowiecznych, właśnie ,,Palio”, korzeniami tkwiącego w dawnych ćwiczeniach rywalizujących dzielnic. Włosi, Toskańczycy, ogólnie rzecz biorąc kochają palio, co potwierdza przeważająca włoskojęzyczność tłumu zebranego w mieście w dniu wyścigu. Wyścigami żyją cały rok, odbywają się dwa – w lipcu i sierpniu. Wszystko co się z nimi wiąże toczy się według dawnych zasad, nic nie jest przypadkowe – losowanie kontrad (w każdym wyścigu bierze udział 10 z nich), wybór koni, dżokejów, to cała celebra. Nie ma mowy o żadnym ,,fair play” – rywalizacja dzielnic według zasad średniowiecznych to także rywalizacja szpiegów, sekretnych umów, przekupstw itd. Dzień wyścigu – wielkie święto miasta.
Faktycznie, czujemy się jak przeniesione w czasie. Tłum nas, turystów, ale również tłum postaci żywcem wyjętych z XIV wieku. Dzielnice rywalizują nie tylko w kulminacyjnym momencie wyścigu wokół miasta, konno na oklep, ale też przed samym wyścigiem – rywalizują orszaki reprezentujące kontrady. Dobosze, chorążowie (żonglują popisując się najpierw przed arcybiskupem który pozdrawia ich z okna pałacu obok katedry – rzeczywiście był, widziałam: ) ) , rycerze, giermkowie, ,,fani dzielni”. Wszyscy ubrani w barwach chorągwi dzielnicy, bardzo poważni i skupieni, nikt nie ma zwały z tego że maszeruje po mieście w kolorowych rajtuzach. Rycerze groźni, giermkowie śmieszni, w głupich czapkach; ) Wszyscy dopracowani od stóp do głów, od butów z czubami, przez kolorowe obcisłe rajtki, zbroje lub kraciaste, pasiaste, pstrokate koszule, aż do FRYZUR – WSZYSCY w orszakach w stylu ,,na chłopa pańszczyźnianego”, ,,od garnka”, ,,na pazia”, ,,na słomę we włosach”. Szał. Dzielnice ustrojone w kolorach chorągwi, na ulicach dziki średniowieczny tłum;)
Niestety, jest pewnie kilka tysięcy chętnych na zobaczenie wyścigu tak jak my. Bilety… Na Piazza del Campo już się mrówka nie wciśnie. Ale już same przygotowania, rywalizacja orszaków – robi wrażenie. Warto tu jeszcze wrócić kiedyś na sam wyścig: ) No i wstyd nie wspomnieć o katedrze w Sienie – powala. Piękna. Moim zdaniem znacznie piękniejsza niż florencka – z zewnątrz ten sam styl, zresztą w dużej części pracowali nad nimi ci sami artyści /Nicola i Giovanni Pisano, Gian Lorenzo Bernini, Donatello, Urbano da Cortona/ , z tą różnicą, że we florenckiej w środku nie ma raczej nic ciekawego, a ta sieneńska jest KOSMOSEM i z fasady i w środku.
Assisi
Gorący wieczór, pierwszy wolny od planów od dłuższego czasu, kolacja na balkonie (bruschetty czosnkowe i sałatka z rukoli i pomidorów, obficie przyprawiona oliwą i octem winnym, które z dobrej rukoli wydobywają aromat podobny do smaku orzechów laskowych – moim zdaniem), do tego woda oczywiście leggermente frizzante – to idealny czas na to, żeby coś poopowiadać.
A od czasu kiedy pisałam ostatnio zdążyłyśmy zmienić oddziały, spędzić parę dni w mojej ukochanej Perugii, odwiedzić ponownie Asyż, znaleźć się przypadkiem w Sienie w dniu Palio, przełamać lody i poznać bliżej środowisko młodzieży lekarskiej w Gemelli, odwiedzić znajomych z uniwersytetu w Bari w ich rodzinnej Basilicacie…
Krótko po kolei. Perugia – OCZYWIŚCIE, jakżeby inaczej;) – piękna. Nie stać mnie w żaden sposób na obiektywny opis tego miasta;) Pierwsze śniadanie w mieście Etrusków w ,,moim” barze na Universita’ per Stranieri di Perugia, czyli w tzw. ,,Gallendze” /XVIIIw./ – nie zdążyłam jeszcze ustawić się w kolejce po kawę ani wybrać cornetto (al cioccolato? Alla crema? Semplice? Integrale? Marmellatę skreślam z góry) i słyszę ,,kątem ucha” /po włosku/: ,,Anna? Nieeemożliweeee…A ta co tu robi????” – hahaha… Ja też się nie spodziewałam, że tak od razu spotkam znajomych: )
Perugia. Historię Etrusków sobie na dzisiaj daruję, ważne, że to piękne miasto, stolica Umbrii, regionu, który krajobrazowo przypomina Toskanię, jednak jest mniej popularny. Miasto położone wysoko na wzgórzach, jego cechą charakterystyczną jest niezwykła otwartość na przestrzeń, jeśli można tak powiedzieć. Jest we Włoszech mnóstwo miejscowości w ten sposób zbudowanych na szczytach kilku pagórków, ale nie sądzę, żeby wiele z nich było tak widokowych jak Perugia. Jest to miasto, w którym spacerujesz przez starówkę i w momentach, w których w ogóle się tego nie spodziewasz, otwierają się przed tobą nagle eleganckie place, fasady z białego i różowego marmuru, ale przede wszystkim imponujące widoki na Umbrię, zielone pagórki po horyzont z przycupniętymi na ich zboczach miejscowościami – Bettona, Bastia Umbra, Spello, Asyż.
Nie będę tu spisywać przewodnika po mieście. Ale, gdyby ktoś potrzebował..;)
Asyż – co kto lubi, można to potraktować turystycznie albo bardziej w stronę ,,mistycznie”, moim zdaniem warto bardziej się zamyślić. To jest miasto, które tak naprawdę za bardzo się nie zmieniło od tego XII, XIII wieku, oczywiście cała bazylika, majestatyczne freski Giotta i tak dalej, to powstało trochę później, ale samo miasteczko i jego uliczki są takie jakie były. Nie wiem na pewno gdzie kręcono film ,,San Francesco”, ale przypuszczam, że także – a pewnie przede wszystkim - w samym Asyżu, bo kiedy tam jesteśmy widać, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nas wymazać albo zamienić na dwunastowiecznych mieszczan, chłopów, mnichów. Świadków i bohaterów ,,zbiorowego szaleństwa”, które na przełomie XII i XIII wieku wybucha w tej małej miejscowości. Bo jak to inaczej nazwać, nie mógłby to być nikt inny jak młody chłopak z rodziny Bernardone, w tym wieku emocjonalnie (i hormonalnie?) niezdolny do kompromisów, zbuntowany lekkoduch (taką miał opinię w Asyżu), który pewnego dnia rozdaje swoje ubrania, wyrzeka się publicznie dóbr rodzinnych (1207r.)i postanawia żyć bez niczego. Bardzo to skróciłam jakby co;) Była jeszcze wojna, więzienie; tak naprawdę pomiędzy każdą decyzją a następną mijało trochę czasu, który mógłby zweryfikować ten młodzieńczy bunt – chwilowo w pewien sposób prosty, kiedy się ,,z natury” widzi tylko czarne albo białe. Rodzice nieźle się wściekli - trudno się dziwić, to na co ciężko pracowali – tzn. Franciszek zrzeka się oficjalnie praw do majątku ojca, ale rodzice pracują jednak przede wszystkim, i to ciężko, na wychowanie dziecka przez ileś tam lat, mając w perspektywie bezpieczeństwo i oparcie w dzieciach w przyszłości – to wszystko ,,wzięło w łeb”. Podsumowując – nie byli zachwyceni, ale jak to mówią nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A jednak Franciszek nim został, pod tym względem wszystko działo się niesamowicie szybko – dwa lata od prywatnego nawrócenia do pociągnięcia naśladowców, wymyślenia reguły, w ciągu roku jej oficjalne ustanowienie w Rzymie (1209r.).
Chociaż na początku Franciszek - kiedy już, jak wynika z jego działań, miał ,,ciągoty” do powołania – chyba nie wiedział za bardzo co ma robić. Wymyślił, że weźmie udział w wyprawie krzyżowej – ale zawrócił z drogi po tym jak miał widzenie. A kiedy w kościele św. Damiana, z powrotem w Asyżu, słyszy z krzyża ,,Franciszku, idź i odbuduj mój dom, bo popada w ruinę” – co robi? Odremontowuje tenże budynek kościoła: ) Natomiast problem był bardziej złożony – rozdźwięk pomiędzy papieżem i klerem opływającymi w bogactwo, a ,,zwykłymi” mieszkańcami, którzy nie znajdując w takim kościele drogi do wyrażenia swojej wiary robią to – szczególnie na terenie północnych Włoch – w różnych ruchach pokutnych, biczowników i dysydentów. Pomiędzy jednymi a drugimi nie było już wiele wspólnego. Jak się interpretuje, ruch św. Franciszka – akceptowany i popularny wśród jednych i drugich – spiął klamrą rodzącą się schizmę. Ponadto jako ,,zwiastun ekumenizmu” wyprzedził swoje czasy – czasy krucjat! – pielgrzymując z misjami apostolskimi m. in. Do Syrii, Egiptu, żeby nauczać pokojowo ,,braci saracenów”.
Po następnych dziesięciu latach zakon liczy 5 tysięcy braci – mało czy dużo? 5 tysięcy osób o różnym statusie społecznym, które zdecydowały się na życie bez niczego, a ich rodzice i znajomi byli pewnie równie… hm, niezadowoleni - jak rodzice Franciszka. Z czego wynika to zbiorowe szaleństwo – młodzieńczy bunt? Moim zdaniem został zweryfikowany przez dwadzieścia lat, które nastąpiły dla Franciszka potem – w strasznych warunkach, dwadzieścia ciężkich lat konsekwentnego podążania wybraną drogą, aż do śmierci w wieku 45 lat (3.10.1226), myślę, że za swoją drogę życia zapłacił na pewno znacznym skróceniem życia, bo jeżeli w tych czasach żył 45 lat w bardzo złych warunkach, to pewnie w dobrych – na które było go stać – pożyłby dłużej.
Sześć miesięcy po śmierci Franciszka Szymon Pucciarello podarowuje zakonowi wzgórze na skraju miasteczka, franciszkanie przyjmują je za zgodą papieża; rok później, dzień po kanonizacji Franciszka rozpoczyna się w tym miejscu budowa Kościoła Dolnego (1228r.) – i zostaje ukończona już po 2 latach. Kościoła Dolnego, bo co ciekawe właściwie od samego początku Bazylika jest budowana właśnie ,,dwupiętrowo”, a nad wnętrzem obu kościołów (rzeczywiście ustawionych jeden na drugim) pracują artyści ze szkoły pizańskiej (Giunto Pisano), florenckiej (Cimbaue, Giotto), rzymskiej i sieneńskiej, w maju 1253 papież konsekruje oba kościoły. Freski – cóż, nie bez przyczyny bazylika w Asyżu jest uznawana za jedną z najpiękniejszych świątyń chrześcijańskich. Szczególnie ciekawe freski, według mnie, to portret świętego Franciszka wykonany przez Cimbaue już w ok. 1280 r., prawdopodobnie wg wskazówek osób, które znały Franciszka; Giotto: pierwsze cztery freski z Kościoła górnego, gdzie Franciszek jest jeszcze w ,,cywilnych” ubraniach; modlitwa świętego Franciszka przed krzyżem w kościele świętego Damiana – tam, gdzie Franciszek miał widzenie ,,wyremontować kościół”;) – można zobaczyć fresk i zrobić sobie spacer do sanktuarium świętej Klary, gdzie został przeniesiony z ,,Damiana” krzyż z którego przemówił Chrystus, namalowany na fresku – rzeczywiście, ten sam;)
W 1230r., po ukończeniu Kościoła Dolnego pod głównym ołtarzem umieszczono ciało świętego Franciszka, to jest już głęboko w skale tworzącej rdzeń wzgórza. Chcąc je odnaleźć XIX kuto skały pod Kościołem Dolnym przez 52 dni; odnalazłszy poszerzono wykutą przestrzeń, przygotowując w ten sposób kaplicę – sanktuarium grobu świętego Franciszka. Małe okrągłe pomieszczenie położone już dość głęboko w skale, nisko pod Kościołem Dolnym. Pośrodku masywny filar pod sufit, sarkofag z ciałem świętego. W kaplicy jest ciepło, półmrok, pachnie oliwą z lamp i jest bardzo, bardzo cicho.
Zagalopowałam się, ale pozwoliłam sobie na to świadomie, bo uważam że dopiero z taką refleksją rozumie się to co czuć w Asyżu – jest malowniczo położoną sielską, słoneczną miejscowością, w której pulsuje jakaś ogromna siła, jak w miastach położonych na zboczach wulkanów – jak w Neapolu, w którym z wielu punktów miasta widać cień Wezuwiusza, który przecież jest czynny.
A od czasu kiedy pisałam ostatnio zdążyłyśmy zmienić oddziały, spędzić parę dni w mojej ukochanej Perugii, odwiedzić ponownie Asyż, znaleźć się przypadkiem w Sienie w dniu Palio, przełamać lody i poznać bliżej środowisko młodzieży lekarskiej w Gemelli, odwiedzić znajomych z uniwersytetu w Bari w ich rodzinnej Basilicacie…
Krótko po kolei. Perugia – OCZYWIŚCIE, jakżeby inaczej;) – piękna. Nie stać mnie w żaden sposób na obiektywny opis tego miasta;) Pierwsze śniadanie w mieście Etrusków w ,,moim” barze na Universita’ per Stranieri di Perugia, czyli w tzw. ,,Gallendze” /XVIIIw./ – nie zdążyłam jeszcze ustawić się w kolejce po kawę ani wybrać cornetto (al cioccolato? Alla crema? Semplice? Integrale? Marmellatę skreślam z góry) i słyszę ,,kątem ucha” /po włosku/: ,,Anna? Nieeemożliweeee…A ta co tu robi????” – hahaha… Ja też się nie spodziewałam, że tak od razu spotkam znajomych: )
Perugia. Historię Etrusków sobie na dzisiaj daruję, ważne, że to piękne miasto, stolica Umbrii, regionu, który krajobrazowo przypomina Toskanię, jednak jest mniej popularny. Miasto położone wysoko na wzgórzach, jego cechą charakterystyczną jest niezwykła otwartość na przestrzeń, jeśli można tak powiedzieć. Jest we Włoszech mnóstwo miejscowości w ten sposób zbudowanych na szczytach kilku pagórków, ale nie sądzę, żeby wiele z nich było tak widokowych jak Perugia. Jest to miasto, w którym spacerujesz przez starówkę i w momentach, w których w ogóle się tego nie spodziewasz, otwierają się przed tobą nagle eleganckie place, fasady z białego i różowego marmuru, ale przede wszystkim imponujące widoki na Umbrię, zielone pagórki po horyzont z przycupniętymi na ich zboczach miejscowościami – Bettona, Bastia Umbra, Spello, Asyż.
Nie będę tu spisywać przewodnika po mieście. Ale, gdyby ktoś potrzebował..;)
Asyż – co kto lubi, można to potraktować turystycznie albo bardziej w stronę ,,mistycznie”, moim zdaniem warto bardziej się zamyślić. To jest miasto, które tak naprawdę za bardzo się nie zmieniło od tego XII, XIII wieku, oczywiście cała bazylika, majestatyczne freski Giotta i tak dalej, to powstało trochę później, ale samo miasteczko i jego uliczki są takie jakie były. Nie wiem na pewno gdzie kręcono film ,,San Francesco”, ale przypuszczam, że także – a pewnie przede wszystkim - w samym Asyżu, bo kiedy tam jesteśmy widać, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby nas wymazać albo zamienić na dwunastowiecznych mieszczan, chłopów, mnichów. Świadków i bohaterów ,,zbiorowego szaleństwa”, które na przełomie XII i XIII wieku wybucha w tej małej miejscowości. Bo jak to inaczej nazwać, nie mógłby to być nikt inny jak młody chłopak z rodziny Bernardone, w tym wieku emocjonalnie (i hormonalnie?) niezdolny do kompromisów, zbuntowany lekkoduch (taką miał opinię w Asyżu), który pewnego dnia rozdaje swoje ubrania, wyrzeka się publicznie dóbr rodzinnych (1207r.)i postanawia żyć bez niczego. Bardzo to skróciłam jakby co;) Była jeszcze wojna, więzienie; tak naprawdę pomiędzy każdą decyzją a następną mijało trochę czasu, który mógłby zweryfikować ten młodzieńczy bunt – chwilowo w pewien sposób prosty, kiedy się ,,z natury” widzi tylko czarne albo białe. Rodzice nieźle się wściekli - trudno się dziwić, to na co ciężko pracowali – tzn. Franciszek zrzeka się oficjalnie praw do majątku ojca, ale rodzice pracują jednak przede wszystkim, i to ciężko, na wychowanie dziecka przez ileś tam lat, mając w perspektywie bezpieczeństwo i oparcie w dzieciach w przyszłości – to wszystko ,,wzięło w łeb”. Podsumowując – nie byli zachwyceni, ale jak to mówią nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. A jednak Franciszek nim został, pod tym względem wszystko działo się niesamowicie szybko – dwa lata od prywatnego nawrócenia do pociągnięcia naśladowców, wymyślenia reguły, w ciągu roku jej oficjalne ustanowienie w Rzymie (1209r.).
Chociaż na początku Franciszek - kiedy już, jak wynika z jego działań, miał ,,ciągoty” do powołania – chyba nie wiedział za bardzo co ma robić. Wymyślił, że weźmie udział w wyprawie krzyżowej – ale zawrócił z drogi po tym jak miał widzenie. A kiedy w kościele św. Damiana, z powrotem w Asyżu, słyszy z krzyża ,,Franciszku, idź i odbuduj mój dom, bo popada w ruinę” – co robi? Odremontowuje tenże budynek kościoła: ) Natomiast problem był bardziej złożony – rozdźwięk pomiędzy papieżem i klerem opływającymi w bogactwo, a ,,zwykłymi” mieszkańcami, którzy nie znajdując w takim kościele drogi do wyrażenia swojej wiary robią to – szczególnie na terenie północnych Włoch – w różnych ruchach pokutnych, biczowników i dysydentów. Pomiędzy jednymi a drugimi nie było już wiele wspólnego. Jak się interpretuje, ruch św. Franciszka – akceptowany i popularny wśród jednych i drugich – spiął klamrą rodzącą się schizmę. Ponadto jako ,,zwiastun ekumenizmu” wyprzedził swoje czasy – czasy krucjat! – pielgrzymując z misjami apostolskimi m. in. Do Syrii, Egiptu, żeby nauczać pokojowo ,,braci saracenów”.
Po następnych dziesięciu latach zakon liczy 5 tysięcy braci – mało czy dużo? 5 tysięcy osób o różnym statusie społecznym, które zdecydowały się na życie bez niczego, a ich rodzice i znajomi byli pewnie równie… hm, niezadowoleni - jak rodzice Franciszka. Z czego wynika to zbiorowe szaleństwo – młodzieńczy bunt? Moim zdaniem został zweryfikowany przez dwadzieścia lat, które nastąpiły dla Franciszka potem – w strasznych warunkach, dwadzieścia ciężkich lat konsekwentnego podążania wybraną drogą, aż do śmierci w wieku 45 lat (3.10.1226), myślę, że za swoją drogę życia zapłacił na pewno znacznym skróceniem życia, bo jeżeli w tych czasach żył 45 lat w bardzo złych warunkach, to pewnie w dobrych – na które było go stać – pożyłby dłużej.
Sześć miesięcy po śmierci Franciszka Szymon Pucciarello podarowuje zakonowi wzgórze na skraju miasteczka, franciszkanie przyjmują je za zgodą papieża; rok później, dzień po kanonizacji Franciszka rozpoczyna się w tym miejscu budowa Kościoła Dolnego (1228r.) – i zostaje ukończona już po 2 latach. Kościoła Dolnego, bo co ciekawe właściwie od samego początku Bazylika jest budowana właśnie ,,dwupiętrowo”, a nad wnętrzem obu kościołów (rzeczywiście ustawionych jeden na drugim) pracują artyści ze szkoły pizańskiej (Giunto Pisano), florenckiej (Cimbaue, Giotto), rzymskiej i sieneńskiej, w maju 1253 papież konsekruje oba kościoły. Freski – cóż, nie bez przyczyny bazylika w Asyżu jest uznawana za jedną z najpiękniejszych świątyń chrześcijańskich. Szczególnie ciekawe freski, według mnie, to portret świętego Franciszka wykonany przez Cimbaue już w ok. 1280 r., prawdopodobnie wg wskazówek osób, które znały Franciszka; Giotto: pierwsze cztery freski z Kościoła górnego, gdzie Franciszek jest jeszcze w ,,cywilnych” ubraniach; modlitwa świętego Franciszka przed krzyżem w kościele świętego Damiana – tam, gdzie Franciszek miał widzenie ,,wyremontować kościół”;) – można zobaczyć fresk i zrobić sobie spacer do sanktuarium świętej Klary, gdzie został przeniesiony z ,,Damiana” krzyż z którego przemówił Chrystus, namalowany na fresku – rzeczywiście, ten sam;)
W 1230r., po ukończeniu Kościoła Dolnego pod głównym ołtarzem umieszczono ciało świętego Franciszka, to jest już głęboko w skale tworzącej rdzeń wzgórza. Chcąc je odnaleźć XIX kuto skały pod Kościołem Dolnym przez 52 dni; odnalazłszy poszerzono wykutą przestrzeń, przygotowując w ten sposób kaplicę – sanktuarium grobu świętego Franciszka. Małe okrągłe pomieszczenie położone już dość głęboko w skale, nisko pod Kościołem Dolnym. Pośrodku masywny filar pod sufit, sarkofag z ciałem świętego. W kaplicy jest ciepło, półmrok, pachnie oliwą z lamp i jest bardzo, bardzo cicho.
Zagalopowałam się, ale pozwoliłam sobie na to świadomie, bo uważam że dopiero z taką refleksją rozumie się to co czuć w Asyżu – jest malowniczo położoną sielską, słoneczną miejscowością, w której pulsuje jakaś ogromna siła, jak w miastach położonych na zboczach wulkanów – jak w Neapolu, w którym z wielu punktów miasta widać cień Wezuwiusza, który przecież jest czynny.
wtorek, 10 sierpnia 2010
Wieści
Mam twarde postanowienie pisać częściej i lepiej;)
Póki co skrót zwany ,,co słychać”.
Praktyki – ginekologia. Po kilku dniach na ginekologii onkologicznej gdzie niewiele się nauczyłam – z paru powodów, począwszy od tego, że jest to dziedzina która mnie za bardzo nie interesuje… Ale żeby było jasne – jak zawsze mimo wszystko starałam się wyciągać maksimum, skoro już spędzałam tam czas – tu jednak dochodzimy do drugiego powodu dla którego nie byłam zadowolona. Tzw. beton personelu, tj. absolutne niezainteresowanie moim istnieniem, mimo tego, że zadawałam wiele pytań i starałam się jak najbardziej angażować w życie oddziału. Stopień zainteresowania lekarzy pacjentami też zresztą nie był imponujący. Ostatecznie w dniu, w którym już postanowiłam, że od jutra przenoszę się na ginekologię dysfunkcjonalną (inny pododdział) jakby dla potwierdzenia mojej decyzji zaszła jeszcze jedna okoliczność, która mnie zniechęciła – pojawienie się studentki z Belgii. Nie mam nic przeciwko Belgom, ale w momencie w którym w ciągu pierwszych dziesięciu minut od jej przedstawienia się (Jestem …. z Brukseli) wszyscy zaczęli koło niej skakać i tłumaczyć jej ,,na tacy” to, w czego dowiedzenie się musiałam włożyć pełne zaangażowanie przez cztery dni, niekończące się pytania, łażenie wszędzie za lekarzami i udawanie, że nie widzę jak już mają mnie dość;) - pojawiła się we mnie żądza mordu;) Zamiast jednak zamordować, wzięłam ją na kawę do jednej z wielkich szpitalnych kawiarni (ostatnio odkryłam, że są dwie), dostrzegając dzięki mojej wielkiej wyrozumiałości; ) że to bardzo sympatyczna dziewczyna i to nie jej wina, że dla personelu oddziału, którego i tak nie lubię Bruksela brzmi lepiej niż Katowice.
W każdym razie od następnego dnia do dziś (właściwie aż do 14 sierpnia) jestem na innej ginekologii i jestem bardzo zadowolona, dużo się uczę rzeczy medycznych i języka i ogólnie wypas. Muszę się jednak przyznać, że mojej koleżanki z Belgii póki co unikam, bo dopóki się nie przenoszę z gineksów na internę wolę jej nie opowiadać jak fajnie jest na dysfunkcjonalnej, żeby przypadkiem nie chciała pójść w moje ślady;)
Gineksy przypomniały mi jedną rzecz jeszcze z pediatrii. Na jednej sali były tam przyjęte ze swoimi dziećmi 38 letnia Romka (tj. Cyganka, kij z polityczną poprawnością ale w kontekście Rzymu ktoś może się w pierwszej chwili skołować), matka dziewięciorga dzieci i 39 letnia Włoszka z północy ze swoim jedynym dzieckiem. Prawda historyczna wymaga dodania, że dzieci przyjęte były odpowiednio z niedożywieniem oraz zaburzeniami neurorozwojowymi. Na każdym obchodzie przez tydzień ich wspólnego pobytu obserwowaliśmy ich wzajemny stosunek, który zasługiwał na tabliczkę ,,uwaga, pod napięciem”. Panie NIGDY nie rozmawiały bezpośrednio ze sobą. W czasie wizyty jednak z prawdziwą lubością inicjowały lub rozwijały rozmowy z lekarzami na tematy ,,zasadnicze” jak powołanie kobiety i jej rola w życiu społecznym. Wszystkim, którzy wyobrażają sobie, że ciemna Cyganka była zahukana przez nowoczesną Włoszkę od razu mówię, że obie panie były dla siebie równorzędnymi intelektualnie przeciwniczkami i obie łeb w łeb rywalizowały o tytuł mistrza ciętej riposty. /Dla Ciebie nasza D: przydatne słówko, cięta riposta = la battuta/ Z tą różnicą, że Romka miała cały czas odrobinę bardziej zdystansowany stosunek do tych starć, jakby miała ,,większe zmartwienia”. Nie podejmuję się interpretacji puenty, jaką życie podsumowało ich tygodniową znajomość, ale, giusto per sapere: w ostatni dzień Włoszka dostała wypis i zaczęła się pakować, ordynator tymczasem zwrócił się do drugiej pani, poruszając kwestie stanu zdrowia jej dziecka. Pod koniec ona pyta – czy skoro już jest w szpitalu mogłaby oddać krew na test ciążowy, bo paskom do końca nie ufa a prawdopodobnie spodziewa się dziecka. Jeszcze przed końcem zdania zabawki, które właśnie pakowała wysunęły się Włoszce z rąk i spadły z hukiem na ziemię.
Wracając do bieżących tematów - ginekologia z której jestem zadowolona, mimo że oczywiście większości procedur jestem tylko świadkiem, trochę badam położnice. Przyjęli mnie jednak na oddziale jak swoją, na wszelkie pytania odpowiadają chętnie i obszernie, dają się naciągać na dłuższe rozmowy medyczne i niemedyczne. To powiększa mój zasób słówek w szerokim zakresie, począwszy od włoskich nazw leków ginekologicznych, a skończywszy na niezwykle użytecznej liście ,,potoczne słówka, które musisz poznać”, otwartej przez prawie dziesięć różnych określeń na ,,podrywać”, który to cykl odbywa się, jakżeby inaczej, na bloku operacyjnym w oczekiwaniu na przygotowanie pacjentki do zabiegu; )
Coś mi mówi, że czas kończyć na dzisiaj;) Jeszcze tylko przedstawię Wam, co znaczy ,,żart sytuacyjny”. Byłyśmy ostatnio z naszymi zmotoryzowanymi znajomymi na wycieczce pod miastem, w Tivoli, ładna miejscowość, strome pagórki, wodospad i niekończące się serpentyny. Niedziela późny wieczór, czas wracać bo jutro do szpitala. Od pół godziny szukamy wyjazdu z tych serpentyn na główną drogę. Właśnie przejechaliśmy trzeci raz przez TO SAMO skrzyżowanie… hm, konsternacja. Kierowca skwitował: ,,No co wy, nie martwcie się, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu!” : )
Mam twarde postanowienie pisać częściej i lepiej;)
Póki co skrót zwany ,,co słychać”.
Praktyki – ginekologia. Po kilku dniach na ginekologii onkologicznej gdzie niewiele się nauczyłam – z paru powodów, począwszy od tego, że jest to dziedzina która mnie za bardzo nie interesuje… Ale żeby było jasne – jak zawsze mimo wszystko starałam się wyciągać maksimum, skoro już spędzałam tam czas – tu jednak dochodzimy do drugiego powodu dla którego nie byłam zadowolona. Tzw. beton personelu, tj. absolutne niezainteresowanie moim istnieniem, mimo tego, że zadawałam wiele pytań i starałam się jak najbardziej angażować w życie oddziału. Stopień zainteresowania lekarzy pacjentami też zresztą nie był imponujący. Ostatecznie w dniu, w którym już postanowiłam, że od jutra przenoszę się na ginekologię dysfunkcjonalną (inny pododdział) jakby dla potwierdzenia mojej decyzji zaszła jeszcze jedna okoliczność, która mnie zniechęciła – pojawienie się studentki z Belgii. Nie mam nic przeciwko Belgom, ale w momencie w którym w ciągu pierwszych dziesięciu minut od jej przedstawienia się (Jestem …. z Brukseli) wszyscy zaczęli koło niej skakać i tłumaczyć jej ,,na tacy” to, w czego dowiedzenie się musiałam włożyć pełne zaangażowanie przez cztery dni, niekończące się pytania, łażenie wszędzie za lekarzami i udawanie, że nie widzę jak już mają mnie dość;) - pojawiła się we mnie żądza mordu;) Zamiast jednak zamordować, wzięłam ją na kawę do jednej z wielkich szpitalnych kawiarni (ostatnio odkryłam, że są dwie), dostrzegając dzięki mojej wielkiej wyrozumiałości; ) że to bardzo sympatyczna dziewczyna i to nie jej wina, że dla personelu oddziału, którego i tak nie lubię Bruksela brzmi lepiej niż Katowice.
W każdym razie od następnego dnia do dziś (właściwie aż do 14 sierpnia) jestem na innej ginekologii i jestem bardzo zadowolona, dużo się uczę rzeczy medycznych i języka i ogólnie wypas. Muszę się jednak przyznać, że mojej koleżanki z Belgii póki co unikam, bo dopóki się nie przenoszę z gineksów na internę wolę jej nie opowiadać jak fajnie jest na dysfunkcjonalnej, żeby przypadkiem nie chciała pójść w moje ślady;)
Gineksy przypomniały mi jedną rzecz jeszcze z pediatrii. Na jednej sali były tam przyjęte ze swoimi dziećmi 38 letnia Romka (tj. Cyganka, kij z polityczną poprawnością ale w kontekście Rzymu ktoś może się w pierwszej chwili skołować), matka dziewięciorga dzieci i 39 letnia Włoszka z północy ze swoim jedynym dzieckiem. Prawda historyczna wymaga dodania, że dzieci przyjęte były odpowiednio z niedożywieniem oraz zaburzeniami neurorozwojowymi. Na każdym obchodzie przez tydzień ich wspólnego pobytu obserwowaliśmy ich wzajemny stosunek, który zasługiwał na tabliczkę ,,uwaga, pod napięciem”. Panie NIGDY nie rozmawiały bezpośrednio ze sobą. W czasie wizyty jednak z prawdziwą lubością inicjowały lub rozwijały rozmowy z lekarzami na tematy ,,zasadnicze” jak powołanie kobiety i jej rola w życiu społecznym. Wszystkim, którzy wyobrażają sobie, że ciemna Cyganka była zahukana przez nowoczesną Włoszkę od razu mówię, że obie panie były dla siebie równorzędnymi intelektualnie przeciwniczkami i obie łeb w łeb rywalizowały o tytuł mistrza ciętej riposty. /Dla Ciebie nasza D: przydatne słówko, cięta riposta = la battuta/ Z tą różnicą, że Romka miała cały czas odrobinę bardziej zdystansowany stosunek do tych starć, jakby miała ,,większe zmartwienia”. Nie podejmuję się interpretacji puenty, jaką życie podsumowało ich tygodniową znajomość, ale, giusto per sapere: w ostatni dzień Włoszka dostała wypis i zaczęła się pakować, ordynator tymczasem zwrócił się do drugiej pani, poruszając kwestie stanu zdrowia jej dziecka. Pod koniec ona pyta – czy skoro już jest w szpitalu mogłaby oddać krew na test ciążowy, bo paskom do końca nie ufa a prawdopodobnie spodziewa się dziecka. Jeszcze przed końcem zdania zabawki, które właśnie pakowała wysunęły się Włoszce z rąk i spadły z hukiem na ziemię.
Wracając do bieżących tematów - ginekologia z której jestem zadowolona, mimo że oczywiście większości procedur jestem tylko świadkiem, trochę badam położnice. Przyjęli mnie jednak na oddziale jak swoją, na wszelkie pytania odpowiadają chętnie i obszernie, dają się naciągać na dłuższe rozmowy medyczne i niemedyczne. To powiększa mój zasób słówek w szerokim zakresie, począwszy od włoskich nazw leków ginekologicznych, a skończywszy na niezwykle użytecznej liście ,,potoczne słówka, które musisz poznać”, otwartej przez prawie dziesięć różnych określeń na ,,podrywać”, który to cykl odbywa się, jakżeby inaczej, na bloku operacyjnym w oczekiwaniu na przygotowanie pacjentki do zabiegu; )
Coś mi mówi, że czas kończyć na dzisiaj;) Jeszcze tylko przedstawię Wam, co znaczy ,,żart sytuacyjny”. Byłyśmy ostatnio z naszymi zmotoryzowanymi znajomymi na wycieczce pod miastem, w Tivoli, ładna miejscowość, strome pagórki, wodospad i niekończące się serpentyny. Niedziela późny wieczór, czas wracać bo jutro do szpitala. Od pół godziny szukamy wyjazdu z tych serpentyn na główną drogę. Właśnie przejechaliśmy trzeci raz przez TO SAMO skrzyżowanie… hm, konsternacja. Kierowca skwitował: ,,No co wy, nie martwcie się, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu!” : )
piątek, 30 lipca 2010
l'altro punto di vista
Bardzo miłe popołudnie się szykuje. Tzn. jestem przeziębiona – nasza ostatnia wycieczka z przedwczoraj jako jedną z atrakcji zawierała powrót 1.5 h w pociągu o temperaturze lodówki – i z tej okazji mam w planie naukę włoskiego i czytanie. Znalazłam kolejną fajną książkę na półce u naszych Gospodarzy (spoko, pozwolili mi pożyczać wszystko co mnie zainteresuje:)). Książka pt. ,,Il cammino di Karol Il Papa Buono”. Autor ,,R.A.”
Czytam i jest to fascynujące. Jak sam ,,R.A.” pisze, na Jego temat zostało już powiedziane i napisane wszystko. Ale jednak jest dla mnie fascynujące czytać relację ,,z drugiej strony”. Ze strony gospodarzy. I zapewniam Was – zresztą nie tylko na podstawie tego co przeczytałam, ale przede wszystkim na podstawie tego co widzę i słyszę kiedy odpowiadam na pytanie ,,skąd jesteś” - ,,dalla Polonia” – zapewniam Was, że dla Włochów Jan Paweł II był tak samo ,,ich”, jak dla nas ,,nasz” ,,papież – Polak”.
Wybaczcie, że będę teraz pisać po włosku, ale to jest taki język, że na pewno sporo będziecie rozumieć. Po włosku można się naprawdę domyślić wszystkiego. Chcę też sprawić trochę radości Tatce (kto, co jest - tatko – komu, czemu – tatce? Tatkowi?:) Poza tym, to jest relacja ,,z drugiej strony”. I zadanie z włoskiego dla naszej kochanej D.:)
Aha, to nie moja wina, że R.A. pisze niechronologicznie;)
,,Erano le 19.20. Karol Wojtyla, nuovo Pontefice della Chiesa cattolica, si affacciò per la prima volta alla loggia centrale della Basilica di San Pietro. <>, disse con voce decisa e sicura. E con quelle sue prime parole, rivolte al mondo, tracciò il tema del suo pontificato.
Un’ora prima, alle 18 e 18, dal fumaiolo della Capella Sistina si era levata la caratteristica fumata bianca, che annunciava come i 111 cardinali della Chiesa Cattolica, da due giorni riuniti in conclave, avevano eletto il nuovo Papa.
Moltissimi italiani erano davanti ai televisori. Anch’io stavo seduto, con altri colleghi giornalisti, davanti a un gigantesco televisore, nella redazione del giornale dove allora lavoravo. Si discuteva animatamente. Si facevano I nomi dei cardinali che potevano essere stati scelti.
(…) quella sera del 16 ottobre, quando il colegamento diretto televisivo con Piazza San Pietro aveva fatto vedere la fumata bianca, segno che il nuovo Papa era stato eletto, si era diffusa un’attesa spasmodica.
Alle 18.43 le telecamere inquadrono, sulla loggia centrale di San Pietro, il gruppo degli ecclesiastici che, secondo la tradizione, venivano a rivelare al popolo il nome dell’eletto. Il Cardinale protodiacono, Pericle Felici, annunciò: <>.
Nella redazione dove mi trovavo ci fu un attimo di silenzio. Quel nome era sconosciuto. Nessuno lo aveva mai sentito prima. Consultando l’elenco dei cardinali pubblicato sui giornali, apprendemmo che Carlo Wojtyla era polacco, arcivescovo di Cracovia. Non faceva parte del gruppo dei papabili conclamato dai mass media. Non c’erano note biografiche caratteristiche su di lui. Un nome quindi a sorpresa. Assolutamente inatteso nell’ambiente giornalistico, e ancor più inatteso dalla gente commune.
Un college si attaccò al telefono, compose il numero per chiedere le telefonate internazionali, e alla persona che rispose chiese di poter parlare con urgenza con l’arcivescovado di Cracovia. Dopo qualche minuto arrivò la comunicazione. Quella mia collega disse in inglese che cosa era accaduto a Roma, ma dall’altra parte del filo non capivano l’inglese. Allora la collega parlò in francese, niente, tentò in italiano e l’italiano lo capivano un poco. Finalmente riuscirono a percepire la notizia. Ci fu un attimo di silenzio. Poi una richiesta di chiarimento e allora qualcuno gridò, si sentirono voci concise, commosse, gioiose e la comunicazione cadde. Credo proprio che sia stata quella mia collega a dare l’annuncio a Cracovia che il loro cardinale era stato eletto Papa.
Come si seppe in seguito, le radio e le televisioni di mezzo mondo avevano interrotto i loro abituali programmi e si erano collegati con piazza San Pietro. Sul video si vedeva che l’ampio Piazzale davanti alla Basilica San Pietro si andava via via animando. I romani, quando avevano sentito quell nome, si erano fortemente incuriositi, ma avevano intuito che stavo accadento qualche cosa di straordinario e correvano in piazza.
Un’ora dopo che la fumata bianca si era dissipata, le finestre della Loggia si aprirono e finalmente compare il neo eletto. Il ceremoniale prevedeva che il Papa non parlasse, ma desse soltanto la benedizione apostolica in latino. Wojtyla però percepiva uno strano sconcerto tra la gente, una tensione provocata dal fatto che lui era straniero. ,,Perché un Papa straniero?” sembrava chiedersi la folla e il Papa decise di cancellare subito quella specie di imbarazzo. Si avvicinò al microfono pronto a parlare. Il maestro delle cerimonie si agitava, ma il gesto del papa era deciso.
<>, disse con voce ferma e armoniosa, che solo leggermente tradiva una parvenza di emozione. Una voce che pareva, in realtà, quella di un manager, di un capo di Stato, di un abituato a parlare alle folle. E continuo. <>.
Si sentiva l’accento straniero, ma la pronuncia era di una chiarezza esemplare. Le parole ,,chiamato da un Paese lontano” palesarono un velo di commozione e il popolo romano lo senti e rispose con un caloroso applauso.
Il Papa continuò: <>, e anche queste parole, o meglio la correzione ,,vostra” in ,,nostra lingua italiana” scatenarono un nuovo immense applauso, intervallato da grida di <>. Giovanni Paolo II aveva gia’ conquistato I romani, ma anche gli italiani che seguivano il discorso alla televisione. E ancor più grande, più caloroso fu l’applauso che seguì la frase succesiva. Disse infatti il Papa: <>, frase che è rimasta storica, riferita sempre, ogni volta che si è trattato di ricordare l’elezione di Giovanni Paolo II.
L’atmosfera era ormai surriscaldata di affeto e di simpatia. Il Papa continuo a parlare, interrotto da applausi: <>.
<>, mi disse il direttore del giornale. E un simile ordine venne certamente dato da molti altri direttori di giornali, in Italia e all’estero. (…)”
Była 19.20. Karol Wojtyła, nowy Arcykapłan Kościoła katolickiego, ukazał się po raz pierwszy w centralnej loży Bazyliki Świętego Piotra. ,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus’’ - powiedział głosem pewnym i zdecydowanym. I tymi swoimi pierwszymi słowami, skierowanymi do świata, wyznaczył kierunek swojego pontyfikatu.
Godzinę wcześniej, o 18.18, z komina Kaplicy Sykstyńskiej uniósł się charakterystyczny biały dym, ogłaszając tym samym, że stu jedenastu kardynałów Kościoła Katolickiego, zebranych od dwóch dni na konklawe, wybrało nowego Papieża.
Ogromna liczba Włochów zebrała się przed telewizorami. Również ja, razem z innymi kolegami dziennikarzami, siedziałem przed wielkim ekranem w redakcji gazety dla której w owym czasie pracowałem. Dyskutowano z ożywieniem. Padały nazwiska kardynałów, którzy mogli zostać wybrani.
(…) tego wieczoru, 16 października, kiedy w relacji na żywo z Placu Świętego Piotra ukazał się biały dym – znak, że wybrano nowego papieża – zapadła atmosfera pełnego napięcia wyczekiwania.
O godzinie 18.43 kamery skupiły się na centralnej loży placu, gdzie pojawiła się grupa duchownych, aby zgodnie z tradycją ogłosić światu nazwisko wybranego. Kardynał protodiakon (?) Perykles Szczęsny:) ogłosił: ,,Habemus Papam. Mamy Papieża. Jego Eminencja Przewielebny Karol, kardynał Świętego Rzymskiego Kościoła Katolickiego, Wojtyła, który przyjął imię Jana Pawła II.”
W redakcji gdzie się znajdowałem na chwilę zapadła cisza. To nazwisko było nieznane. Nikt go nigdy wcześniej nie słyszał. Sprawdzając listę kardynałów opublikowaną w gazetach zorientowaliśmy się, że Karol Wojtyła to Polak, arcybiskup Krakowa. Nie był wymieniany przez media jako spodziewany kandydat na papieża. Nie mieliśmy o nim żadnych informacji biograficznych. Tak więc to nazwisko było niespodzianką. Zupełnie niespodziewane w środowisku dziennikarskim, nie mówiąc już o ,,zwykłych ludziach”.
Koleżanka przylgnęła do telefonu, wybrała numer na rozmowy międzynarodowe i poprosiła osobę, która odebrała o pilne połączenie z arcybiskupstwem krakowskim.
Łączy się po kilku minutach. Koleżanka mówi po angielsku co zdarzyło się w Rzymie, ale po drugiej stronie nie rozumieją po angielsku. Wobec tego mówi po francusku – i nic, próbuje po włosku i wreszcie włoski mniej więcej zrozumiano. Wreszcie dociera do nich co się stało. Na chwilę zapada cisza. Za chwilę prośba o wyjaśnienie, wreszcie ktoś krzyczy, słychać zmieszane głosy, radość i coś przerywa połączenie. Jestem przekonany do dziś, że to właśnie tamta moja koleżanka zawiadomiła Kraków, że ich biskup został wybrany papieżem.
Później, jak wiadomo, radio i telewizja połowy świata przerwała nadawanie swoich zwyczajnych programów, żeby połączyć się z Placem Świętego Piotra. Na nagraniach widać, jak plac przed Bazyliką stopniowo wypełniał się ludźmi. Rzymianie, kiedy usłyszeli to nazwisko, poczuli się zaintrygowani, a ponadto mieli przeczucie, że dzieje się coś niezwykłego i ruszyli na plac.
Godzinę po tym , jak biały dym rozpłynął się już w powietrzu, otworzyły się okna Loży i wreszcie pojawił się w nich nowo wybrany. Ceremoniał nie przewidywał, że papież będzie coś mówił, miał jedynie udzielić błogosławieństwa w języku łacińskim. Wojtyła jednak wyczuwał w tłumie poruszenie, napięcie spowodowane przez fakt, że był obcokrajowcem. ,,Dlaczego Papież zza granicy?” zdawał się pytać tłum i Papież zdecydował się rozwiać od razu tę atmosferę zakłopotania. Zbliżył się do mikrofonu żeby przemówić. Na to zaniepokoił się mistrz ceremonii, lecz gest Ojca Świętego był zdecydowany.
,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – powiedział głosem mocnym i dźwięcznym, który tylko nieznacznie zdradzał emocje. Głosem który w rzeczywistości przywodził na myśl głos menadżera, głowy państwa, kogoś kto jest przyzwyczajony przemawiać przed tłumem. I kontynuował: ,,Najdrożsi Bracia i Siostry, wciąż wszyscy jesteśmy pogrążeni w bólu po śmierci naszego ukochanego Ojca Świętego Jana Pawła I. Oto jednak Eminencje Kardynałowie powołali nowego biskupa Rzymu. Został wezwany go z dalekiego kraju… dalekiego, lecz jednocześnie tak bardzo bliskiego przez wspólnotę wiary i tradycji chrześcijańskiej.”
Dało się słyszeć obcy akcent, lecz jednocześnie o wymowa miała wyjątkową czystość. Słowa ,,wezwany z dalekiego kraju” ujawniły cień wzruszenia, naród rzymski to usłyszał i odpowiedział gorącą owacją.
Papież kontynuował: ,,Bałem się przyjąć tę nominację, lecz zrobiłem to w duchu posłuszeństwa przed Naszym Panem Jezusem Chrystusem i w całkowitym zawierzeniu Jego Matce, Najświętszej Maryi Pannie. Nie wiem czy dobrze wyrażam się w waszym… naszym języku włoskim” – i również te słowa, a właściwie poprawa ,,w waszym” na ,,naszym języku włoskim” budzą nową falę braw, przerywanych okrzykiem ,,Niech żyje Papież”. Jan Paweł II podbił tym samym serca Włochów, także tych, którzy śledzili przemówienie w telewizji. Ale jeszcze większy, jeszcze bardziej gorący był aplauz wywołany następnym zdaniem. Powiedział bowiem Ojciec Święty: ,,Jeśli się pomylę, poprawcie mnie.” Zdanie które przeszło do historii, przywoływane zawsze, za każdym razem kiedy mówiło się o wyborze Jana Pawła II.
Atmosfera była już ocieplona serdecznością I sympatią. Papież kontynuował swoją mowę, przerywaną brawami: ,,W taki oto sposób przedstawiam się Wam wszystkim, przez wyznanie naszej wspólnej wiary, naszej nadziei, naszego zawierzenia Matce Chrystusa i Kościoła, a także poprzez podjęcie na nowo tej drogi historii i Kościoła, z pomocą Boga i z pomocą ludzi.”
,,Natychmiast jedź do Rzymu” – nakazał mi kierownik redakcji.
/fragment ,,Il cammino di Karol Il Papa Buono” R.A./
Czytam i jest to fascynujące. Jak sam ,,R.A.” pisze, na Jego temat zostało już powiedziane i napisane wszystko. Ale jednak jest dla mnie fascynujące czytać relację ,,z drugiej strony”. Ze strony gospodarzy. I zapewniam Was – zresztą nie tylko na podstawie tego co przeczytałam, ale przede wszystkim na podstawie tego co widzę i słyszę kiedy odpowiadam na pytanie ,,skąd jesteś” - ,,dalla Polonia” – zapewniam Was, że dla Włochów Jan Paweł II był tak samo ,,ich”, jak dla nas ,,nasz” ,,papież – Polak”.
Wybaczcie, że będę teraz pisać po włosku, ale to jest taki język, że na pewno sporo będziecie rozumieć. Po włosku można się naprawdę domyślić wszystkiego. Chcę też sprawić trochę radości Tatce (kto, co jest - tatko – komu, czemu – tatce? Tatkowi?:) Poza tym, to jest relacja ,,z drugiej strony”. I zadanie z włoskiego dla naszej kochanej D.:)
Aha, to nie moja wina, że R.A. pisze niechronologicznie;)
,,Erano le 19.20. Karol Wojtyla, nuovo Pontefice della Chiesa cattolica, si affacciò per la prima volta alla loggia centrale della Basilica di San Pietro. <
Un’ora prima, alle 18 e 18, dal fumaiolo della Capella Sistina si era levata la caratteristica fumata bianca, che annunciava come i 111 cardinali della Chiesa Cattolica, da due giorni riuniti in conclave, avevano eletto il nuovo Papa.
Moltissimi italiani erano davanti ai televisori. Anch’io stavo seduto, con altri colleghi giornalisti, davanti a un gigantesco televisore, nella redazione del giornale dove allora lavoravo. Si discuteva animatamente. Si facevano I nomi dei cardinali che potevano essere stati scelti.
(…) quella sera del 16 ottobre, quando il colegamento diretto televisivo con Piazza San Pietro aveva fatto vedere la fumata bianca, segno che il nuovo Papa era stato eletto, si era diffusa un’attesa spasmodica.
Alle 18.43 le telecamere inquadrono, sulla loggia centrale di San Pietro, il gruppo degli ecclesiastici che, secondo la tradizione, venivano a rivelare al popolo il nome dell’eletto. Il Cardinale protodiacono, Pericle Felici, annunciò: <
Nella redazione dove mi trovavo ci fu un attimo di silenzio. Quel nome era sconosciuto. Nessuno lo aveva mai sentito prima. Consultando l’elenco dei cardinali pubblicato sui giornali, apprendemmo che Carlo Wojtyla era polacco, arcivescovo di Cracovia. Non faceva parte del gruppo dei papabili conclamato dai mass media. Non c’erano note biografiche caratteristiche su di lui. Un nome quindi a sorpresa. Assolutamente inatteso nell’ambiente giornalistico, e ancor più inatteso dalla gente commune.
Un college si attaccò al telefono, compose il numero per chiedere le telefonate internazionali, e alla persona che rispose chiese di poter parlare con urgenza con l’arcivescovado di Cracovia. Dopo qualche minuto arrivò la comunicazione. Quella mia collega disse in inglese che cosa era accaduto a Roma, ma dall’altra parte del filo non capivano l’inglese. Allora la collega parlò in francese, niente, tentò in italiano e l’italiano lo capivano un poco. Finalmente riuscirono a percepire la notizia. Ci fu un attimo di silenzio. Poi una richiesta di chiarimento e allora qualcuno gridò, si sentirono voci concise, commosse, gioiose e la comunicazione cadde. Credo proprio che sia stata quella mia collega a dare l’annuncio a Cracovia che il loro cardinale era stato eletto Papa.
Come si seppe in seguito, le radio e le televisioni di mezzo mondo avevano interrotto i loro abituali programmi e si erano collegati con piazza San Pietro. Sul video si vedeva che l’ampio Piazzale davanti alla Basilica San Pietro si andava via via animando. I romani, quando avevano sentito quell nome, si erano fortemente incuriositi, ma avevano intuito che stavo accadento qualche cosa di straordinario e correvano in piazza.
Un’ora dopo che la fumata bianca si era dissipata, le finestre della Loggia si aprirono e finalmente compare il neo eletto. Il ceremoniale prevedeva che il Papa non parlasse, ma desse soltanto la benedizione apostolica in latino. Wojtyla però percepiva uno strano sconcerto tra la gente, una tensione provocata dal fatto che lui era straniero. ,,Perché un Papa straniero?” sembrava chiedersi la folla e il Papa decise di cancellare subito quella specie di imbarazzo. Si avvicinò al microfono pronto a parlare. Il maestro delle cerimonie si agitava, ma il gesto del papa era deciso.
<
Si sentiva l’accento straniero, ma la pronuncia era di una chiarezza esemplare. Le parole ,,chiamato da un Paese lontano” palesarono un velo di commozione e il popolo romano lo senti e rispose con un caloroso applauso.
Il Papa continuò: <
L’atmosfera era ormai surriscaldata di affeto e di simpatia. Il Papa continuo a parlare, interrotto da applausi: <
<
Była 19.20. Karol Wojtyła, nowy Arcykapłan Kościoła katolickiego, ukazał się po raz pierwszy w centralnej loży Bazyliki Świętego Piotra. ,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus’’ - powiedział głosem pewnym i zdecydowanym. I tymi swoimi pierwszymi słowami, skierowanymi do świata, wyznaczył kierunek swojego pontyfikatu.
Godzinę wcześniej, o 18.18, z komina Kaplicy Sykstyńskiej uniósł się charakterystyczny biały dym, ogłaszając tym samym, że stu jedenastu kardynałów Kościoła Katolickiego, zebranych od dwóch dni na konklawe, wybrało nowego Papieża.
Ogromna liczba Włochów zebrała się przed telewizorami. Również ja, razem z innymi kolegami dziennikarzami, siedziałem przed wielkim ekranem w redakcji gazety dla której w owym czasie pracowałem. Dyskutowano z ożywieniem. Padały nazwiska kardynałów, którzy mogli zostać wybrani.
(…) tego wieczoru, 16 października, kiedy w relacji na żywo z Placu Świętego Piotra ukazał się biały dym – znak, że wybrano nowego papieża – zapadła atmosfera pełnego napięcia wyczekiwania.
O godzinie 18.43 kamery skupiły się na centralnej loży placu, gdzie pojawiła się grupa duchownych, aby zgodnie z tradycją ogłosić światu nazwisko wybranego. Kardynał protodiakon (?) Perykles Szczęsny:) ogłosił: ,,Habemus Papam. Mamy Papieża. Jego Eminencja Przewielebny Karol, kardynał Świętego Rzymskiego Kościoła Katolickiego, Wojtyła, który przyjął imię Jana Pawła II.”
W redakcji gdzie się znajdowałem na chwilę zapadła cisza. To nazwisko było nieznane. Nikt go nigdy wcześniej nie słyszał. Sprawdzając listę kardynałów opublikowaną w gazetach zorientowaliśmy się, że Karol Wojtyła to Polak, arcybiskup Krakowa. Nie był wymieniany przez media jako spodziewany kandydat na papieża. Nie mieliśmy o nim żadnych informacji biograficznych. Tak więc to nazwisko było niespodzianką. Zupełnie niespodziewane w środowisku dziennikarskim, nie mówiąc już o ,,zwykłych ludziach”.
Koleżanka przylgnęła do telefonu, wybrała numer na rozmowy międzynarodowe i poprosiła osobę, która odebrała o pilne połączenie z arcybiskupstwem krakowskim.
Łączy się po kilku minutach. Koleżanka mówi po angielsku co zdarzyło się w Rzymie, ale po drugiej stronie nie rozumieją po angielsku. Wobec tego mówi po francusku – i nic, próbuje po włosku i wreszcie włoski mniej więcej zrozumiano. Wreszcie dociera do nich co się stało. Na chwilę zapada cisza. Za chwilę prośba o wyjaśnienie, wreszcie ktoś krzyczy, słychać zmieszane głosy, radość i coś przerywa połączenie. Jestem przekonany do dziś, że to właśnie tamta moja koleżanka zawiadomiła Kraków, że ich biskup został wybrany papieżem.
Później, jak wiadomo, radio i telewizja połowy świata przerwała nadawanie swoich zwyczajnych programów, żeby połączyć się z Placem Świętego Piotra. Na nagraniach widać, jak plac przed Bazyliką stopniowo wypełniał się ludźmi. Rzymianie, kiedy usłyszeli to nazwisko, poczuli się zaintrygowani, a ponadto mieli przeczucie, że dzieje się coś niezwykłego i ruszyli na plac.
Godzinę po tym , jak biały dym rozpłynął się już w powietrzu, otworzyły się okna Loży i wreszcie pojawił się w nich nowo wybrany. Ceremoniał nie przewidywał, że papież będzie coś mówił, miał jedynie udzielić błogosławieństwa w języku łacińskim. Wojtyła jednak wyczuwał w tłumie poruszenie, napięcie spowodowane przez fakt, że był obcokrajowcem. ,,Dlaczego Papież zza granicy?” zdawał się pytać tłum i Papież zdecydował się rozwiać od razu tę atmosferę zakłopotania. Zbliżył się do mikrofonu żeby przemówić. Na to zaniepokoił się mistrz ceremonii, lecz gest Ojca Świętego był zdecydowany.
,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – powiedział głosem mocnym i dźwięcznym, który tylko nieznacznie zdradzał emocje. Głosem który w rzeczywistości przywodził na myśl głos menadżera, głowy państwa, kogoś kto jest przyzwyczajony przemawiać przed tłumem. I kontynuował: ,,Najdrożsi Bracia i Siostry, wciąż wszyscy jesteśmy pogrążeni w bólu po śmierci naszego ukochanego Ojca Świętego Jana Pawła I. Oto jednak Eminencje Kardynałowie powołali nowego biskupa Rzymu. Został wezwany go z dalekiego kraju… dalekiego, lecz jednocześnie tak bardzo bliskiego przez wspólnotę wiary i tradycji chrześcijańskiej.”
Dało się słyszeć obcy akcent, lecz jednocześnie o wymowa miała wyjątkową czystość. Słowa ,,wezwany z dalekiego kraju” ujawniły cień wzruszenia, naród rzymski to usłyszał i odpowiedział gorącą owacją.
Papież kontynuował: ,,Bałem się przyjąć tę nominację, lecz zrobiłem to w duchu posłuszeństwa przed Naszym Panem Jezusem Chrystusem i w całkowitym zawierzeniu Jego Matce, Najświętszej Maryi Pannie. Nie wiem czy dobrze wyrażam się w waszym… naszym języku włoskim” – i również te słowa, a właściwie poprawa ,,w waszym” na ,,naszym języku włoskim” budzą nową falę braw, przerywanych okrzykiem ,,Niech żyje Papież”. Jan Paweł II podbił tym samym serca Włochów, także tych, którzy śledzili przemówienie w telewizji. Ale jeszcze większy, jeszcze bardziej gorący był aplauz wywołany następnym zdaniem. Powiedział bowiem Ojciec Święty: ,,Jeśli się pomylę, poprawcie mnie.” Zdanie które przeszło do historii, przywoływane zawsze, za każdym razem kiedy mówiło się o wyborze Jana Pawła II.
Atmosfera była już ocieplona serdecznością I sympatią. Papież kontynuował swoją mowę, przerywaną brawami: ,,W taki oto sposób przedstawiam się Wam wszystkim, przez wyznanie naszej wspólnej wiary, naszej nadziei, naszego zawierzenia Matce Chrystusa i Kościoła, a także poprzez podjęcie na nowo tej drogi historii i Kościoła, z pomocą Boga i z pomocą ludzi.”
,,Natychmiast jedź do Rzymu” – nakazał mi kierownik redakcji.
/fragment ,,Il cammino di Karol Il Papa Buono” R.A./
piątek, 23 lipca 2010
Pan z sekretariatu
Wczoraj spędziłam 7 godzin w szpitalu nic nie robiąc. Spędziłam 7 godzin czekając na profesora – ale się nie doczekałam.
Miałam zacząć ginekologię, ale mimo że byłam ,,autorizzata” , nie mogłam po prostu przyjść pod nieobecność profesora i zacząć się kręcić po jego oddziale; musiałam się ,,avvisare”, tj. zapowiedzieć;) A ponieważ od wczesnego ranka był na sali operacyjnej, cóż, tak wyszło… :]
Na pewno bym nie czekała, tzn. kiedy wyszłam z sekretariatu to musiałam to wszystko dobrze przemyśleć – iść na pediatrię (na której już oficjalnie się pożegnałam), iść do domu i wrócić po południu, iść do domu i nie wracać… (tzn. wrócić następnego dnia), iść sobie po prostu gdzieś, itd. Ale w miejscu gdzie sobie usiadłam w żeby pomyśleć, tj. na skórzanej sofie w dużym patio z wodospadem (poczekalnia do przychodni…) znalazłam na stoliku gazetę. ,,Sette" Corriere della sera – nie mam zielonego pojęcia jakiej opcji hołduje ta gazeta więc nie wiem czy sobie w tym momencie wstydu nie robię;) Ale na maksa mnie wciągnęła. Tak, że kiedy następnym razem spojrzałam na zegarek było prawie 4 h później. Może dlatego, że w gazecie było dużo idiomów, a ja uwielbiam idiomy;) tzn. te które się rzeczywiście współcześnie używa, uważam że nie ma nic bardziej wypasionego w nauce języka obcego niż umiejętność używania tych określeń, które w dosłownym przetłumaczeniu ze słownikiem są kompletnie bez sensu.
Przejdźmy dalej. 7 – 4 to przecież wciąż 3 godziny czekania;)
Pomijając inne drobne zajęcia, jak kawa w wielkim (naprawdę wielkim) szpitalnym barze z kawą (jak dziś odkryłam, jednym z kilku wielkich szpitalnych barów z kawą) trochę czasu spędziłam rozmawiając z panem sekretarzem profesora z gineksów. Pytał się z jakiego miasta jestem. Był w Katowicach (dzięki temu nie pomylił Katowic z Wadowicami, bo na ogół reagują ,,Aaaaa, il paese del Papa!” ,,No no no, Katowice, con kappa”). I w innych miastach też. I opowiadał mi, że w 74 czy 5r. pracował w laboratorium szpitala. Miał wtedy dużo czasu wolnego (hm…) i spędzał go sporo ,,snując się” po szpitalu. Wtedy po raz pierwszy ,,spotkał” Karola Wojtyłę, który jako kardynał przyszedł odwiedzić chorego kolegę. Potem pracownicy szpitala widywali Go jeszcze wiele razy (naturalnie nie mówię tylko o tych, którzy opiekowali się Jego zdrowiem w czasie hospitalizacji), kiedy już jako papież przychodził (,,wymykał się”) z Watykanu żeby poprzebywać z chorymi. Mimo ,,zakazu” wychodzenia bez ochrony. I pan z sekretariatu z piątego piętra wspomina dalej, że nieraz mieli ubaw z ochroniarzy, którzy wpadali do szpitala i szukali Papieża. Z czasem zdarzało się, że pracownicy szpitala sami Go zaczepiali i namawiali do korzystania z ochrony. A szpital nazywano ,,trzecim Watykanem”.
Nie wiem ile w tym jest ,,prawdy historycznej”, nie pytajcie bo nie sprawdzałam w żadnych ,,źródłach’’. To tylko wspomnienia pana z praktyk.
Miałam zacząć ginekologię, ale mimo że byłam ,,autorizzata” , nie mogłam po prostu przyjść pod nieobecność profesora i zacząć się kręcić po jego oddziale; musiałam się ,,avvisare”, tj. zapowiedzieć;) A ponieważ od wczesnego ranka był na sali operacyjnej, cóż, tak wyszło… :]
Na pewno bym nie czekała, tzn. kiedy wyszłam z sekretariatu to musiałam to wszystko dobrze przemyśleć – iść na pediatrię (na której już oficjalnie się pożegnałam), iść do domu i wrócić po południu, iść do domu i nie wracać… (tzn. wrócić następnego dnia), iść sobie po prostu gdzieś, itd. Ale w miejscu gdzie sobie usiadłam w żeby pomyśleć, tj. na skórzanej sofie w dużym patio z wodospadem (poczekalnia do przychodni…) znalazłam na stoliku gazetę. ,,Sette" Corriere della sera – nie mam zielonego pojęcia jakiej opcji hołduje ta gazeta więc nie wiem czy sobie w tym momencie wstydu nie robię;) Ale na maksa mnie wciągnęła. Tak, że kiedy następnym razem spojrzałam na zegarek było prawie 4 h później. Może dlatego, że w gazecie było dużo idiomów, a ja uwielbiam idiomy;) tzn. te które się rzeczywiście współcześnie używa, uważam że nie ma nic bardziej wypasionego w nauce języka obcego niż umiejętność używania tych określeń, które w dosłownym przetłumaczeniu ze słownikiem są kompletnie bez sensu.
Przejdźmy dalej. 7 – 4 to przecież wciąż 3 godziny czekania;)
Pomijając inne drobne zajęcia, jak kawa w wielkim (naprawdę wielkim) szpitalnym barze z kawą (jak dziś odkryłam, jednym z kilku wielkich szpitalnych barów z kawą) trochę czasu spędziłam rozmawiając z panem sekretarzem profesora z gineksów. Pytał się z jakiego miasta jestem. Był w Katowicach (dzięki temu nie pomylił Katowic z Wadowicami, bo na ogół reagują ,,Aaaaa, il paese del Papa!” ,,No no no, Katowice, con kappa”). I w innych miastach też. I opowiadał mi, że w 74 czy 5r. pracował w laboratorium szpitala. Miał wtedy dużo czasu wolnego (hm…) i spędzał go sporo ,,snując się” po szpitalu. Wtedy po raz pierwszy ,,spotkał” Karola Wojtyłę, który jako kardynał przyszedł odwiedzić chorego kolegę. Potem pracownicy szpitala widywali Go jeszcze wiele razy (naturalnie nie mówię tylko o tych, którzy opiekowali się Jego zdrowiem w czasie hospitalizacji), kiedy już jako papież przychodził (,,wymykał się”) z Watykanu żeby poprzebywać z chorymi. Mimo ,,zakazu” wychodzenia bez ochrony. I pan z sekretariatu z piątego piętra wspomina dalej, że nieraz mieli ubaw z ochroniarzy, którzy wpadali do szpitala i szukali Papieża. Z czasem zdarzało się, że pracownicy szpitala sami Go zaczepiali i namawiali do korzystania z ochrony. A szpital nazywano ,,trzecim Watykanem”.
Nie wiem ile w tym jest ,,prawdy historycznej”, nie pytajcie bo nie sprawdzałam w żadnych ,,źródłach’’. To tylko wspomnienia pana z praktyk.
środa, 21 lipca 2010
domani
Wobec tego wspomniane domani zostało dniem organizacyjnym.
Miałyśmy bowiem problem – jednym z wymogów Universita’ Cattolica del Sacro Cuore była opłata x. Wysoka i niemożliwa do załatwienia w Polsce. I ,,nieunikniona”. Jednak jedną z rzeczy, które tu lubię, jest duża względność pojęcia ,,nie da się”, ,,to niemożliwe”. Wszystko nabiera innego znaczenia kiedy przestajesz dla Włocha lub Włoszki być abstrakcyjnym człowiekiem skądś tam, a stajesz naprzeciwko jego biurka. Dlatego należy za wszelką cenę nie dać się zbyć, nawet jeżeli ktoś Ci mówi ,,w dobrej wierze”, że ,,nie ma sensu, żebyście tu siedziały, dziewczyny, zanim ja to załatwię idźcie lepiej na spacer”. Akurat… Nie nie, chętnie posiedzimy, przynajmniej lepiej zrozumiemy całą tę sytuację.
I nie wgłębiając się w szczegóły, miałyśmy zapłacić kwotę x, bez której nie byłoby w ogóle możliwe, żebyśmy weszły na oddział. Po 15 telefonach, które wykonała dla nas pani w sekretariacie, której biurko ,,okupowałyśmy”, stanęło na tym, że możemy zapłacić kwotę x/10, a póki tego nie zrobimy, żeby nie tracić czasu możemy rozpocząć praktyki od zaraz (za ,,specjalną autoryzacją pana dyrektora” oczywiścieJ )
Praktyki – ja pediatria, Kama gineksy. Ginekologia – podobno różnie, nieraz nudno, zobaczymy, przenoszę się tam jutro. Pediatria – dość ciekawie, tzn. szpital jak szpital, ale dość ciekawe przypadki i sporo się nauczyłam, w dużej mierze za sprawą tego, że jeden z profesorów postanowił mi na każdy dzień zadać jakiś temat i mnie przepytywał. Poza tym jestem zachwycona podejściem większości lekarzy, tzn. podoba mi się, że pediatria nie jest okupowana, z całym szacunkiem, przez ,,delikatne panie które kochają dzieci”, ale raczej zajmują się nią lekarze obojga płci, którzy krótko mówiąc mają z tego niezły ubaw. Oczywiście wiedza wiedzą i nauka nauką, ale śmieją się sami z siebie i z dzieciaków, w tak bezpośredni sposób, że najbardziej przestraszone szpitalem dziecko czeka na wizytę jak na dobrą zabawę. Poza tym oddziały pediatryczne są odwiedzane raz czy dwa razy w tygodniu ,,Dottori Clown”, wolontariusze poprzebierani na kolorowo, ale z fartuchem i całym oprzyrządowaniem własnych narzędzi do badania i leczenia. Coś jak nasz ifmsowski szpital pluszowego misia tylko z dużą systematycznością współpracujący z oddziałami.
To póki co tyle, następnym razem będzie mniej naukowo, przynajmniej taki mam plan:)
Miałyśmy bowiem problem – jednym z wymogów Universita’ Cattolica del Sacro Cuore była opłata x. Wysoka i niemożliwa do załatwienia w Polsce. I ,,nieunikniona”. Jednak jedną z rzeczy, które tu lubię, jest duża względność pojęcia ,,nie da się”, ,,to niemożliwe”. Wszystko nabiera innego znaczenia kiedy przestajesz dla Włocha lub Włoszki być abstrakcyjnym człowiekiem skądś tam, a stajesz naprzeciwko jego biurka. Dlatego należy za wszelką cenę nie dać się zbyć, nawet jeżeli ktoś Ci mówi ,,w dobrej wierze”, że ,,nie ma sensu, żebyście tu siedziały, dziewczyny, zanim ja to załatwię idźcie lepiej na spacer”. Akurat… Nie nie, chętnie posiedzimy, przynajmniej lepiej zrozumiemy całą tę sytuację.
I nie wgłębiając się w szczegóły, miałyśmy zapłacić kwotę x, bez której nie byłoby w ogóle możliwe, żebyśmy weszły na oddział. Po 15 telefonach, które wykonała dla nas pani w sekretariacie, której biurko ,,okupowałyśmy”, stanęło na tym, że możemy zapłacić kwotę x/10, a póki tego nie zrobimy, żeby nie tracić czasu możemy rozpocząć praktyki od zaraz (za ,,specjalną autoryzacją pana dyrektora” oczywiścieJ )
Praktyki – ja pediatria, Kama gineksy. Ginekologia – podobno różnie, nieraz nudno, zobaczymy, przenoszę się tam jutro. Pediatria – dość ciekawie, tzn. szpital jak szpital, ale dość ciekawe przypadki i sporo się nauczyłam, w dużej mierze za sprawą tego, że jeden z profesorów postanowił mi na każdy dzień zadać jakiś temat i mnie przepytywał. Poza tym jestem zachwycona podejściem większości lekarzy, tzn. podoba mi się, że pediatria nie jest okupowana, z całym szacunkiem, przez ,,delikatne panie które kochają dzieci”, ale raczej zajmują się nią lekarze obojga płci, którzy krótko mówiąc mają z tego niezły ubaw. Oczywiście wiedza wiedzą i nauka nauką, ale śmieją się sami z siebie i z dzieciaków, w tak bezpośredni sposób, że najbardziej przestraszone szpitalem dziecko czeka na wizytę jak na dobrą zabawę. Poza tym oddziały pediatryczne są odwiedzane raz czy dwa razy w tygodniu ,,Dottori Clown”, wolontariusze poprzebierani na kolorowo, ale z fartuchem i całym oprzyrządowaniem własnych narzędzi do badania i leczenia. Coś jak nasz ifmsowski szpital pluszowego misia tylko z dużą systematycznością współpracujący z oddziałami.
To póki co tyle, następnym razem będzie mniej naukowo, przynajmniej taki mam plan:)
poniedziałek, 12 lipca 2010
1 lipca
Rzym.
W pierwszy dzień, samolot o szóstej rano i po dwóch godzinach we Włoszech. Trafienie do miejsca w którym miałyśmy zamieszkać jeszcze nigdy nie poszło mi tak gładko i w czasie pewnie krótszym niż potrzebny na niektóre ,,wyjazdy słonecznikowe” taty znalazłyśmy się w ,,naszym” miejscu na najbliższe trzy miesiące, w centrum miasta, w dzielnicy Trastevere – z akcentem na pierwsze ,,e”, co piszę dlatego, żebyście mogli wypowiedzieć sobie to słowo na głos i zauważyć, jak pięknie brzmi!
Przyjechałyśmy, przywitałyśmy się z Naszymi Szanownymi Gospodarzami, którym niniejszym jeszcze raz bardzo dziękujemy za gościnę;) I jak najszybciej poszłyśmy na uczelnię.
Wielki szpital, o dziwnej konstrukcji – wchodząc głównym wejściem, bez żadnych schodów, trafiasz na czwarte piętro. Jeżeli tego nie zauważysz, szukanie wyjścia ze szpitala na parterze może stanowić mały problem...
Gorąco. W ten pierwszy dzień chodzenia po kampusie spuchły nam ręce.
Niewiele załatwiłyśmy, bo o tej porze, tj. w porze obiadu, w biurach nie było nikogo kto mógłby się zająć naszymi sprawami, więc wszystko zostało odłożone na ,,domani” (jutro).
Wieczorem, po wspaniałej kolacji złożonej głównie z dwóch mich świeżej rukoli, pomidorów i sałaty z oliwą i bardzo aromatycznym octem winnym wyszłam na chwile na balkon. Około dziesiątej wieczorem stałam boso na rozgrzanych płytkach i słuchałam – skuterów, klaksonów (nieuniknionych kiedy ulicą jednopasmową jadą koło siebie dwa samochody, a czasem i trzy, wyprzedza je skuter, piesi przechodzą gdzie chcą i kiedy chcą… Ludzi rozmawiających głośno przy zajmujących całą szerokość chodnika kawiarnianych stolikach. Starszych panów z naprzeciwległych balkonów ,,rozmawiających” ze sobą ponad drogą. I pomyślałam sobie, że bardzo to lubię. I poczułam się szczęśliwa w takim miejscu, mając za sobą sesję: ) a przed sobą perspektywy mieszkania w tym mieście – bo myślę, że trzy miesiące można już tak nazwać – praktyk w wymarzonym szpitalu, wyzwanie jakim bądź co bądź będzie posługiwanie się wciąż jeszcze ,,świeżym” dla nas językiem w kontakcie z pacjentami i personelem…
A ponieważ wciąż wisiało nad nami ciemne widmo formalności i to naprawdę ważnych i ,,nieuniknionych” - a chwilowo nierozwiązywalnych - na koniec pomyślałam sobie jeszcze, że zrobię wszystko, żeby w jakiś sposób tu zostać tego lata.
W pierwszy dzień, samolot o szóstej rano i po dwóch godzinach we Włoszech. Trafienie do miejsca w którym miałyśmy zamieszkać jeszcze nigdy nie poszło mi tak gładko i w czasie pewnie krótszym niż potrzebny na niektóre ,,wyjazdy słonecznikowe” taty znalazłyśmy się w ,,naszym” miejscu na najbliższe trzy miesiące, w centrum miasta, w dzielnicy Trastevere – z akcentem na pierwsze ,,e”, co piszę dlatego, żebyście mogli wypowiedzieć sobie to słowo na głos i zauważyć, jak pięknie brzmi!
Przyjechałyśmy, przywitałyśmy się z Naszymi Szanownymi Gospodarzami, którym niniejszym jeszcze raz bardzo dziękujemy za gościnę;) I jak najszybciej poszłyśmy na uczelnię.
Wielki szpital, o dziwnej konstrukcji – wchodząc głównym wejściem, bez żadnych schodów, trafiasz na czwarte piętro. Jeżeli tego nie zauważysz, szukanie wyjścia ze szpitala na parterze może stanowić mały problem...
Gorąco. W ten pierwszy dzień chodzenia po kampusie spuchły nam ręce.
Niewiele załatwiłyśmy, bo o tej porze, tj. w porze obiadu, w biurach nie było nikogo kto mógłby się zająć naszymi sprawami, więc wszystko zostało odłożone na ,,domani” (jutro).
Wieczorem, po wspaniałej kolacji złożonej głównie z dwóch mich świeżej rukoli, pomidorów i sałaty z oliwą i bardzo aromatycznym octem winnym wyszłam na chwile na balkon. Około dziesiątej wieczorem stałam boso na rozgrzanych płytkach i słuchałam – skuterów, klaksonów (nieuniknionych kiedy ulicą jednopasmową jadą koło siebie dwa samochody, a czasem i trzy, wyprzedza je skuter, piesi przechodzą gdzie chcą i kiedy chcą… Ludzi rozmawiających głośno przy zajmujących całą szerokość chodnika kawiarnianych stolikach. Starszych panów z naprzeciwległych balkonów ,,rozmawiających” ze sobą ponad drogą. I pomyślałam sobie, że bardzo to lubię. I poczułam się szczęśliwa w takim miejscu, mając za sobą sesję: ) a przed sobą perspektywy mieszkania w tym mieście – bo myślę, że trzy miesiące można już tak nazwać – praktyk w wymarzonym szpitalu, wyzwanie jakim bądź co bądź będzie posługiwanie się wciąż jeszcze ,,świeżym” dla nas językiem w kontakcie z pacjentami i personelem…
A ponieważ wciąż wisiało nad nami ciemne widmo formalności i to naprawdę ważnych i ,,nieuniknionych” - a chwilowo nierozwiązywalnych - na koniec pomyślałam sobie jeszcze, że zrobię wszystko, żeby w jakiś sposób tu zostać tego lata.
wtorek, 6 lipca 2010
....i ,,nowy początek":)
No i stało się - nazwa tego bloga się zdezaktualizowała! Nie spodziewałam się tego... Na samym początku. Potem już tak:) W końcu to, że w roku 2010 znowu jestemy we Włoszech to nie przypadek, tylko efekt długich starań.
Wobec tego z przyjemnoscią witam z Rzymu! Mój pierwszy pomysł, który narodził się jeszcze w Bari: ,,pojadę sama, to będę sobie mówić tylko po włosku przez cały wyjazd!" Ale kilka miesięcy później moja amica mówi ,,Aniu, a powiedz szczerze, nie byłabys zła jakbym też pojechała?" Hmmmmm... :) To co miałam powiedzieć;) Koniec końców oczywicie bardzo się cieszę, skutkiem czego jestemy tutaj razem z moją K.Romą (drugie imię).
Tutaj, to znaczy - robimy praktyki w Policlinico Universitario Agostino Gemelli. Nieźle brzmi co? Szpital ogromny, szpital - fabryka. Jestesmy tu od tygodnia, w tym od trzech dni chodzimy na zajęcia, więc włascwie nie możemy powiedzieć wiele. Ale na pierwszy rzut oka rzeczywistosć nie ,,robi szału" aż tak bardzo jak nazwa szpitala;) Zobaczymy. Wkrótce zamiescimy zdjęcia. Jest oczywiscie rozbudowany, ciekawi pacjenci, badania wszelkiego typu dostępne na miejscu. Personel oczywiscie przyjmuje nas miło, ale nie aż z taką serdecznoscią jak w Bari.
To tyle tytułem wstepu, nie będę lać wody bo jakos nie mogę się teraz rozkręcić. Do następnego posta:)
Wobec tego z przyjemnoscią witam z Rzymu! Mój pierwszy pomysł, który narodził się jeszcze w Bari: ,,pojadę sama, to będę sobie mówić tylko po włosku przez cały wyjazd!" Ale kilka miesięcy później moja amica mówi ,,Aniu, a powiedz szczerze, nie byłabys zła jakbym też pojechała?" Hmmmmm... :) To co miałam powiedzieć;) Koniec końców oczywicie bardzo się cieszę, skutkiem czego jestemy tutaj razem z moją K.Romą (drugie imię).
Tutaj, to znaczy - robimy praktyki w Policlinico Universitario Agostino Gemelli. Nieźle brzmi co? Szpital ogromny, szpital - fabryka. Jestesmy tu od tygodnia, w tym od trzech dni chodzimy na zajęcia, więc włascwie nie możemy powiedzieć wiele. Ale na pierwszy rzut oka rzeczywistosć nie ,,robi szału" aż tak bardzo jak nazwa szpitala;) Zobaczymy. Wkrótce zamiescimy zdjęcia. Jest oczywiscie rozbudowany, ciekawi pacjenci, badania wszelkiego typu dostępne na miejscu. Personel oczywiscie przyjmuje nas miło, ale nie aż z taką serdecznoscią jak w Bari.
To tyle tytułem wstepu, nie będę lać wody bo jakos nie mogę się teraz rozkręcić. Do następnego posta:)
sobota, 27 lutego 2010
Koniec!
Jak wspominałam, już jestem w domu.
Co do Malty przypomniało mi się jeszcze, jak wracałyśmy promem z Gozo - w promowym barze siedzieli koło nas Włosi. I co robili? Bawili się komórkami. Faceci w wieku 30-45 lat z radością nastolatków szpanujących nowymi gadżetami puszczali z komów muze i kiwali się przy niej jak do rapu.
Muzykę operową.
Ciekawe, że Włoszki są zawsze takie nerwowe, a Włosi tacy wyluzowani. Może pierwsze jest wynikiem drugiego...
Tak czy siak teraz już ,,w doma", trza sie zacząć uczyć do egzaminów! Jak to powiedziała moja przyjaciółka ,,Już? Aaaaa no tak no tak, interna JUŻ za kilka miesięcy..."
W każdym razie Italia jest piękna, ,,unica fra tante" (jedyna wśród tylu). I wciągająca, szczególnie kiedy można łatwo dać się wciągnąć znając język. Tak bardzo, że chciałoby się poznać metr po metrze każdy zakątek.
Przynajmniej ja bym chciała:)
A! tzw P.S.: wrzucam jeszcze zdjęcia. Polecam karnawał w Putignano.
Co do Malty przypomniało mi się jeszcze, jak wracałyśmy promem z Gozo - w promowym barze siedzieli koło nas Włosi. I co robili? Bawili się komórkami. Faceci w wieku 30-45 lat z radością nastolatków szpanujących nowymi gadżetami puszczali z komów muze i kiwali się przy niej jak do rapu.
Muzykę operową.
Ciekawe, że Włoszki są zawsze takie nerwowe, a Włosi tacy wyluzowani. Może pierwsze jest wynikiem drugiego...
Tak czy siak teraz już ,,w doma", trza sie zacząć uczyć do egzaminów! Jak to powiedziała moja przyjaciółka ,,Już? Aaaaa no tak no tak, interna JUŻ za kilka miesięcy..."
W każdym razie Italia jest piękna, ,,unica fra tante" (jedyna wśród tylu). I wciągająca, szczególnie kiedy można łatwo dać się wciągnąć znając język. Tak bardzo, że chciałoby się poznać metr po metrze każdy zakątek.
Przynajmniej ja bym chciała:)
A! tzw P.S.: wrzucam jeszcze zdjęcia. Polecam karnawał w Putignano.
wtorek, 23 lutego 2010
Malta 4
Od naszego wyajzdu na Maltę minęło już tak naprawdę sporo czasu i nie będę ,,ściemniać" - jestem juz w domu, niestety daleko od Italii, o Malcie już w ogóle nie mówiąc.
W związku z tym tylko kilka ,,wspomnień podsumowujących".
Malta ogólnie jest piękna i tyle;) Na pewno w sezonie letnim tak zdeptana, że trudno to zauważyć. Ale obdarzona takim pięknem przyrody i tak wciągającą mieszanką kultur, że warto zobaczyć. W czasie naszych kilku maltańskich dni ci turyści, których się obawiałam w pierwszy wieczór w autobusie jakoś tak wsiąkli, że przez następne pare dni ,,wpadłyśmy" tylko na kilku w sumie, a ogólnie słychać było prawie wyłącznie język maltański i nic nie zakłócało ,,odbioru" wyspy;)
A propos maltańskiego - zwyciężyła Kamciatka, po dwóch dniach treningu udało jej się wyrzucić z siebie tak gardłowe, profesjonalne ,,sah'ha" (do widzenia), że kierowca, kiedy wysiadałyśmy z kolejnego rozklekotanego pomarańczowego autobusu nawet się nie zająknął, bez mrugnięcia okiem powiedział sah'ha i już!
Wieczorem w drugi dzień i ostatniego dnia zwiedzałyśmy Valettę, zachwycającą. Przepoiękne miasto kolorowych starych, kamienic z fasadami zniszczonymi palącym słońcem. Ulice przecinające się idealnie pod kątem prostym, lecz biegnące w dół i w górę po stromych ,,garbach", tak że stojąc na skrzyżowaniu widzisz daleko po horyzont dynamiczną, falującą geometrię i daleko daleko wody i statki Grand Harbour. Zbiega się w tym mieście to co tworzy niezwykły klimat wyspy - kolorowe drewniane balkony, czerwone budki telefoniczne, piękne kamienice, stara dobra Anglia i w każdym zaułku, podwórku między budynkami palmy, opuncje, agawy, czerwona ziemia, nadmorskie klify, woda naprawdę błękitna jak na podrasowanych photoshopem folderach biur turystycznych, ogrom przestrzeni na Gozo, gdzie wokół wielkiego Santuario ta'Pinu z piaskowca ciągną się tarasy pól odgrodzonych od siebie białymi kamiennymi murkami i zaroślami opuncji.
Pamiętam jeszcze jak wracając wieczorem z Valetty do naszej Msidy gdzie miałyśmy hostel zgubiłyśmy się po raz któryś, Chodzimy, chodzimy, po mieście, noc, pusto i nie ma kogo zapytać. Próbujmey sobie przypomnieć drogę, jak to było, ale ciągle coś się nie zgadza: ,,O!! Patrzcie. Koło Porsche nigdy nie przochodziłyśmy... Ale chodźmy zobaczmy, skoro tu już jesteśmy!" :)))
W związku z tym tylko kilka ,,wspomnień podsumowujących".
Malta ogólnie jest piękna i tyle;) Na pewno w sezonie letnim tak zdeptana, że trudno to zauważyć. Ale obdarzona takim pięknem przyrody i tak wciągającą mieszanką kultur, że warto zobaczyć. W czasie naszych kilku maltańskich dni ci turyści, których się obawiałam w pierwszy wieczór w autobusie jakoś tak wsiąkli, że przez następne pare dni ,,wpadłyśmy" tylko na kilku w sumie, a ogólnie słychać było prawie wyłącznie język maltański i nic nie zakłócało ,,odbioru" wyspy;)
A propos maltańskiego - zwyciężyła Kamciatka, po dwóch dniach treningu udało jej się wyrzucić z siebie tak gardłowe, profesjonalne ,,sah'ha" (do widzenia), że kierowca, kiedy wysiadałyśmy z kolejnego rozklekotanego pomarańczowego autobusu nawet się nie zająknął, bez mrugnięcia okiem powiedział sah'ha i już!
Wieczorem w drugi dzień i ostatniego dnia zwiedzałyśmy Valettę, zachwycającą. Przepoiękne miasto kolorowych starych, kamienic z fasadami zniszczonymi palącym słońcem. Ulice przecinające się idealnie pod kątem prostym, lecz biegnące w dół i w górę po stromych ,,garbach", tak że stojąc na skrzyżowaniu widzisz daleko po horyzont dynamiczną, falującą geometrię i daleko daleko wody i statki Grand Harbour. Zbiega się w tym mieście to co tworzy niezwykły klimat wyspy - kolorowe drewniane balkony, czerwone budki telefoniczne, piękne kamienice, stara dobra Anglia i w każdym zaułku, podwórku między budynkami palmy, opuncje, agawy, czerwona ziemia, nadmorskie klify, woda naprawdę błękitna jak na podrasowanych photoshopem folderach biur turystycznych, ogrom przestrzeni na Gozo, gdzie wokół wielkiego Santuario ta'Pinu z piaskowca ciągną się tarasy pól odgrodzonych od siebie białymi kamiennymi murkami i zaroślami opuncji.
Pamiętam jeszcze jak wracając wieczorem z Valetty do naszej Msidy gdzie miałyśmy hostel zgubiłyśmy się po raz któryś, Chodzimy, chodzimy, po mieście, noc, pusto i nie ma kogo zapytać. Próbujmey sobie przypomnieć drogę, jak to było, ale ciągle coś się nie zgadza: ,,O!! Patrzcie. Koło Porsche nigdy nie przochodziłyśmy... Ale chodźmy zobaczmy, skoro tu już jesteśmy!" :)))
czwartek, 18 lutego 2010
Malta 3
jejjj, przepraszam za te zastoje, obowiązki.
Malta w każdym razie, Valetta.
Targ z wszystkim, okulary przeciwsłoneczne, wosk pszczeli, chińskie ciuchy, pirackie płyty, pamiątki. słodycze oraz wszelkiego typu ,,pamiątkowe" starocie. Połaziłyśmy, najciekawsza rzecz na targu to sposób, jak kierowcy samochodów dostawczych jeżdżą pomiędzy straganami - składając lusterka i muskając wiszące na wieszakach po obu stronach ciuchy.
Wsiadamy w pomarańczowy busik z wykaligrafowanym na niebiesko koło drzwi napisem ,,Welcome aboard". Jedziemy do Marsaxlokk, po drodze mijamy Gudja, Gaxaq, Birzebbuga:D Te nazwy nie przestaną mnie zachwycać. Krajobrazy żeby nie przynudzać, lepiej zobaczyć zdjęcia, ogółem charakterystyczne kamienice z zabudowanymi balkonami, może to ma nawet jakąs bardziej profesjonalną nazwę. Kolorowe fasady z odpryskującą farbą, wyblakłe od słońca ale bardzo ładne. W ogródkach pomarańcze, mandarynki, opuncje, palmy, coś co wygląda jak wielkie gwiazdy betlejemskie.
W Marsaxlokk również targ. Rozłożone nad samą zatoką. metr od wody kramy. Oczywiście zalew chińskiej tandety, plus trzy ciekawsze rzeczy: pomiędzy stoiskiem z butami za 5 euro za parę a dywanami w podobnych cenach usadowił się i wrzeszczy na sto sposobów kramik zoologiczny - parę gatunków gryzoni, mnóstwo ptaków przede wszystkim papugi, moje nieprofesjonalne spojrzenie rozpoznaje tylko czerwone ary i soczyście zielone amazonki. na centralnym miejsu stoi an jednej nodze sowa i śpi. Kolorowy kalejdoskop, bójki pomiędzy ptakami i latające pióra. Podobały nam się też - jak zwykle - budki z rybami i owocami morza, w najświeższej ruszającej się postaci, w związku z tym pachnące intensywnym zapachem morza. No i na koniec coś pysznego:) Budka z na bieżąco smażoną smakowitością: imqaret (czyt. imarat). Jest to prostokątne, płaskie zawijane kruche ciastko, podawane na gorąco, z dżemem daktylowym w środku. Rewelacja, szkoda że nie udało nam się już go później znaleźć w innych miejscach.
Po spenetrowaniu targowiska przespacerowałyśmy się po porcie i centrum tej małej miejscowości. Przyjemny klimat tworzyło to, że w ogródkach wszystkich małych restauracyjek było tłoczno od ludzi zajadających się potrawami które wyglądały jakby na jeden talerz ktoś nawrzucał z górką tyle ile się zmieści, żeby nie spadło makaronu, świeżych warzyw i różnego rodzaju morskim stworzeń. Ludzie siedząc jeden przy drugim, żeby zmieściło się więcej stolików, tak że nieraz kelner podawał pierwszemu talerz przeznaczony dla kogoś zupełnie innego i klienci podawali sobie wzajemnie zamówienia, krzyczeli do siebie w tym przedziwnym języku jak najgłośniej.
Tego dnia po południu odwiedziłyśmy jeszcze Mdinę - od ,,Medyna", czyli ,,miasto". Najstarsze zresztą na wyspie, wpisane na listę UNESCO ze względu na zamkniętą w murach starówkę, słusznie zwaną ,,silent city" - labirynt bardzo ciasnych uliczek, wszystko w żółtym piaskowcu, wyjątkowo spokojna atmosfera. Wiem, to co piszę w tym momencie nie jest absolutnie odkrywcze, ale tak tam po prostu jest - przyjemnie, spojonie, labiryntowo.
Wieczorem w drodze powrotnej do Msidy zatrzymałyśmy się w Valetcie, ale to miejsce zdeptamy bardziej jutro.
Malta w każdym razie, Valetta.
Targ z wszystkim, okulary przeciwsłoneczne, wosk pszczeli, chińskie ciuchy, pirackie płyty, pamiątki. słodycze oraz wszelkiego typu ,,pamiątkowe" starocie. Połaziłyśmy, najciekawsza rzecz na targu to sposób, jak kierowcy samochodów dostawczych jeżdżą pomiędzy straganami - składając lusterka i muskając wiszące na wieszakach po obu stronach ciuchy.
Wsiadamy w pomarańczowy busik z wykaligrafowanym na niebiesko koło drzwi napisem ,,Welcome aboard". Jedziemy do Marsaxlokk, po drodze mijamy Gudja, Gaxaq, Birzebbuga:D Te nazwy nie przestaną mnie zachwycać. Krajobrazy żeby nie przynudzać, lepiej zobaczyć zdjęcia, ogółem charakterystyczne kamienice z zabudowanymi balkonami, może to ma nawet jakąs bardziej profesjonalną nazwę. Kolorowe fasady z odpryskującą farbą, wyblakłe od słońca ale bardzo ładne. W ogródkach pomarańcze, mandarynki, opuncje, palmy, coś co wygląda jak wielkie gwiazdy betlejemskie.
W Marsaxlokk również targ. Rozłożone nad samą zatoką. metr od wody kramy. Oczywiście zalew chińskiej tandety, plus trzy ciekawsze rzeczy: pomiędzy stoiskiem z butami za 5 euro za parę a dywanami w podobnych cenach usadowił się i wrzeszczy na sto sposobów kramik zoologiczny - parę gatunków gryzoni, mnóstwo ptaków przede wszystkim papugi, moje nieprofesjonalne spojrzenie rozpoznaje tylko czerwone ary i soczyście zielone amazonki. na centralnym miejsu stoi an jednej nodze sowa i śpi. Kolorowy kalejdoskop, bójki pomiędzy ptakami i latające pióra. Podobały nam się też - jak zwykle - budki z rybami i owocami morza, w najświeższej ruszającej się postaci, w związku z tym pachnące intensywnym zapachem morza. No i na koniec coś pysznego:) Budka z na bieżąco smażoną smakowitością: imqaret (czyt. imarat). Jest to prostokątne, płaskie zawijane kruche ciastko, podawane na gorąco, z dżemem daktylowym w środku. Rewelacja, szkoda że nie udało nam się już go później znaleźć w innych miejscach.
Po spenetrowaniu targowiska przespacerowałyśmy się po porcie i centrum tej małej miejscowości. Przyjemny klimat tworzyło to, że w ogródkach wszystkich małych restauracyjek było tłoczno od ludzi zajadających się potrawami które wyglądały jakby na jeden talerz ktoś nawrzucał z górką tyle ile się zmieści, żeby nie spadło makaronu, świeżych warzyw i różnego rodzaju morskim stworzeń. Ludzie siedząc jeden przy drugim, żeby zmieściło się więcej stolików, tak że nieraz kelner podawał pierwszemu talerz przeznaczony dla kogoś zupełnie innego i klienci podawali sobie wzajemnie zamówienia, krzyczeli do siebie w tym przedziwnym języku jak najgłośniej.
Tego dnia po południu odwiedziłyśmy jeszcze Mdinę - od ,,Medyna", czyli ,,miasto". Najstarsze zresztą na wyspie, wpisane na listę UNESCO ze względu na zamkniętą w murach starówkę, słusznie zwaną ,,silent city" - labirynt bardzo ciasnych uliczek, wszystko w żółtym piaskowcu, wyjątkowo spokojna atmosfera. Wiem, to co piszę w tym momencie nie jest absolutnie odkrywcze, ale tak tam po prostu jest - przyjemnie, spojonie, labiryntowo.
Wieczorem w drodze powrotnej do Msidy zatrzymałyśmy się w Valetcie, ale to miejsce zdeptamy bardziej jutro.
sobota, 30 stycznia 2010
Malta ! część 2
Wstajemy rano, cóż, w tym miejscu powinna się znaleźć historia o myciu podłogi, ale może jej lepiej nie pisać... To jest zdecydowanie wesoła i odrobinę straszna historia do opowiadania na żywo.
Więc wstajemy rano, śniadanie, pytamy hostelowego dziadka gdzie najlepiej się teraz udać. Cel ustalony: targ miejski w Valetcie (niedziela rano), potem Marsaxlokk (x czyt. ,,sz"), potem Mdina w centrum wyspy.
Żeby przemieszczać się po Malcie można wypożyczyć samochód (tylko pamiętać, trzymać się lewej) , można wypożyczyć rower (dla mnie bomba, najlepsza opcja ale trzeba mieć więcej czasu) albo można jeździć wyspowymi autobusami. Polecam.
W autobusach mieszka dusza tego miejsca. Zdarza się i solaris, ale prawie wszystkie to rzężące ogórki, wściekle pomarańczowe, nieraz drewniane w środku, z ławkami bardziej niż siedzeniami. Jeżdżą właściwie zawsze z otwartymi drzwiami (drzwi są jedne koło kierowcy), kierowca najczęściej z kimś rozmawia krzycząc. Najczęściej są czymś kolorowym poobwieszane w środku i niemiłosiernie trzesą na dziurach.
W tym dniu od rana zaczyna się nasza delikatna rywalizacja w kategorii język maltański - jak mówiłam nauczyłyśmy się podstawowych zwrotów. Ale język maltański jest szalony. Jak pisze Wikipedia należy do ,,semickiej rodziny afroazjatyckiej", wywodzi się z języka punickiego, jest blisko spokrewniony z arabskim, początkowo był pisany też arabskim alfabetem, później i do dzisiaj już łacińskim. I w rzeczywistości brzmi jak arabski. Rozmawiałam później z Włochem, który studiuje na Malcie języki - mówił, że wiele z arabskiego, który miał w szkole, a potem zaniedbał, przypomniało mu się właśnie na Malcie. Z drugiej strony nasi sąsiedzi w akademiku w Bari, Libańczycy i ,,nazarejczycy", tzn chłopcy z północnego Izraela, kiedy podałyśmy im parę słów, powiedzieli, że nie ma to nic wspólnego z arabskim. Ale....
Cały sęk w tym, że jak już pisałam maltański to trochę taki arabski pisany po łacińsku (plus pisane również w zadziwiający sposób słowa włoskie i angielskie). Poprawnie to preczytać jest hardkorem, poprawnie to wymówić nie jest łatwo. Stąd też rzeczona rywalizacja między mną i moimi przyjaciółkami. Przez te parę dni próbowałyśmy używać ,,nauczonych" zwrotów grzcznościowych - w autobusie, pytając o drogę, w sklepie. Ale po pierwsze przynajmniej dwujęzyczni maltańczycy nie spodziewali się czegoś innego niż angielski, ewentualnie włoski. Więc cała zabawa polegała na tym, która z nas pierwsza powie dzień dobry - l-għodwa t-tajba [l`odła ttajba], proszę - jekk jogħġbok [jek jodżbok czy dobranoc: l-lejl It-tajjeb [il lejl it tajeb] :))))) na tyle sugestywnie i ,,maltańsko", że rozmówca skuma, zrozumie i odpowie po maltańsku.
Nie było łatwo i dziś, w pierwszy cały dzień na Malcie, sukcesów brak.
Jeszcze a propos języka: jednym z moich ulubionych maltańskich zwrotów jest ,,titkellem blingliz?" czyli czy mówisz po angielsku? Niestety oczywiście nie ma po co go stosować, wszyscy mówią. A szkoda, bo ten ,,blingliz" mnie zachwyca...
W każdym razie niedziela rano, targ miejski w Valetcie na placu koło dworca.
c.d.n. ;)
Więc wstajemy rano, śniadanie, pytamy hostelowego dziadka gdzie najlepiej się teraz udać. Cel ustalony: targ miejski w Valetcie (niedziela rano), potem Marsaxlokk (x czyt. ,,sz"), potem Mdina w centrum wyspy.
Żeby przemieszczać się po Malcie można wypożyczyć samochód (tylko pamiętać, trzymać się lewej) , można wypożyczyć rower (dla mnie bomba, najlepsza opcja ale trzeba mieć więcej czasu) albo można jeździć wyspowymi autobusami. Polecam.
W autobusach mieszka dusza tego miejsca. Zdarza się i solaris, ale prawie wszystkie to rzężące ogórki, wściekle pomarańczowe, nieraz drewniane w środku, z ławkami bardziej niż siedzeniami. Jeżdżą właściwie zawsze z otwartymi drzwiami (drzwi są jedne koło kierowcy), kierowca najczęściej z kimś rozmawia krzycząc. Najczęściej są czymś kolorowym poobwieszane w środku i niemiłosiernie trzesą na dziurach.
W tym dniu od rana zaczyna się nasza delikatna rywalizacja w kategorii język maltański - jak mówiłam nauczyłyśmy się podstawowych zwrotów. Ale język maltański jest szalony. Jak pisze Wikipedia należy do ,,semickiej rodziny afroazjatyckiej", wywodzi się z języka punickiego, jest blisko spokrewniony z arabskim, początkowo był pisany też arabskim alfabetem, później i do dzisiaj już łacińskim. I w rzeczywistości brzmi jak arabski. Rozmawiałam później z Włochem, który studiuje na Malcie języki - mówił, że wiele z arabskiego, który miał w szkole, a potem zaniedbał, przypomniało mu się właśnie na Malcie. Z drugiej strony nasi sąsiedzi w akademiku w Bari, Libańczycy i ,,nazarejczycy", tzn chłopcy z północnego Izraela, kiedy podałyśmy im parę słów, powiedzieli, że nie ma to nic wspólnego z arabskim. Ale....
Cały sęk w tym, że jak już pisałam maltański to trochę taki arabski pisany po łacińsku (plus pisane również w zadziwiający sposób słowa włoskie i angielskie). Poprawnie to preczytać jest hardkorem, poprawnie to wymówić nie jest łatwo. Stąd też rzeczona rywalizacja między mną i moimi przyjaciółkami. Przez te parę dni próbowałyśmy używać ,,nauczonych" zwrotów grzcznościowych - w autobusie, pytając o drogę, w sklepie. Ale po pierwsze przynajmniej dwujęzyczni maltańczycy nie spodziewali się czegoś innego niż angielski, ewentualnie włoski. Więc cała zabawa polegała na tym, która z nas pierwsza powie dzień dobry - l-għodwa t-tajba [l`odła ttajba], proszę - jekk jogħġbok [jek jodżbok czy dobranoc: l-lejl It-tajjeb [il lejl it tajeb] :))))) na tyle sugestywnie i ,,maltańsko", że rozmówca skuma, zrozumie i odpowie po maltańsku.
Nie było łatwo i dziś, w pierwszy cały dzień na Malcie, sukcesów brak.
Jeszcze a propos języka: jednym z moich ulubionych maltańskich zwrotów jest ,,titkellem blingliz?" czyli czy mówisz po angielsku? Niestety oczywiście nie ma po co go stosować, wszyscy mówią. A szkoda, bo ten ,,blingliz" mnie zachwyca...
W każdym razie niedziela rano, targ miejski w Valetcie na placu koło dworca.
c.d.n. ;)
Malta ! część 1
Zdało się egzamin to trzeba poświętować. Jak się świętuje najlepiej? Kupuje się tani bilet lotniczy poniżej 5euro i znajduje najtańszy hostel w miejscowości docelowej, pakuje plecak i wiadomo.
W taki sposób znalazłyśmy się na Malcie. Dzień wcześniej pouczyłyśmy się maltańskiego z Wikipedii;) więc kiedy w sobotę wieczorem znalazłyśmy się na lotnisku poszłyśmy do pani z informacji turystycznej i powiedziałyśmy grzecznie ,,bonswa" (bonsła). Mimo to pani chciała nas zrobić w konia: ,,a gdzie mieszkacie? Msida Campus Hostel? aha. To możecie pojechać autobusem sprzed lotniska, ale on nie podjeżdża zbyt blisko, będziecie musiały szukać i po ciemku możecie nie znaleźć. Lepiej wam będzie wziąć taksówkę, razem was to wyjdzie 18 euro, więc podzielicie się na trzy i będzie ok." ,,A ile kosztuje bilet na autobus?" ,,.....yyyy 47 centów" No to dziękujemy, gracci i sah'ha (wg Wikipedii dzięki, do widzenia)
Lotnisko - cóż, dość dużo sklepów bezcłowych z biżuterią po 400 euro za pierścionek. Reklama delfinarium, najlepszych klubów w Valetcie, stolicy. Złote rejsy wzdłuż wybrzeży...
Czekamy na autobus, jakaś Włoszka się nas pyta czy jesteśmy z Malty (?) i czy mogłybyśmy mu w związku z tym powiedzieć, gdzie jest... hm:) O tyle ciekawe, że później przez cały wyjazd Maltańczycy nie tylko będą nas brać za Włoszki, ale będą PEWNI, że przecież jesteśmy Włoszkami!
W autobusie specyficznie - rozklekotany pomarańczowy ,,pks-ogórek" z drewnianymi siedzeniami, kolorowymi chorągiewkami zawieszonymi koło kierowcy i figurkami gołych panienek na sprężynkach, które to figurki bardzo wesoło skaczą przed oczami kierowcy na wszystkich (licznych) maltańskich dziurach. Autobus pełny siedzących, stojących i wiszących sobie nad głowami młodych ludzi z całego świata. Jakiś przystojny Francuz cyka fotki aparatem z wielkim obiektywem, rozmawia ze swoim kolegą z podróży, na oko Tajwan i okolice. Płynnie przechodzi z tajwańskiego na angielski i zagaduje dwóch nowojorczyków zdecydowanie ,,afroamericans" o to co robią, gdzie jadą, co polecają na imprezę. Rozmowa: ja tu jestem dla piłki nożnej, a ja tu jestem dla fotek. Ostatnio byłem tu i tu, to miejsce mi się najbardziej podobało, tu i tu dałem czadu, tu i tu się tak upiłem, że niewiele pooglądałem. A ty? Aha, aha. Wpada mi w ucho coś o polskiej wódce i Krakowie. Ludzie wiszą na sobie nawzajem, wszyscy z małymi, ale wypchanymi na maksa plecakami - tanie linie bez ubezpieczenia i bez bagażu, znamy to;) - i rozmawiają ze sobą, przekrzykując siebie i ryk pksu. Piękni dwudziestoletni z drogimi aparatami, angielski, francuski, arabski, włoski. Słuchając piąte przez dziesiąte mam wrażenie, że wszyscy się siebie pytają, gdzie iść na imprezy. Atmosfera podekscytowanego oczekiwania.
Po jakichs 20min Kama wyrywa mnie z podsłuchiwania;) ,,Dziewczyny, czy wy widzicie, że jedziemy złą stroną???:)"
Hahaha. No tak. Coś mi właśnie nie pasowało kiedy patrzyłam za okno ale nie wiedziałam co. Malta, kolonia angielska w latach 1815- 1963 kolonia brytyjska... Ruch lewostronny, czerwone budki telefoniczne i palmy.
Wysiadamy w Valetcie, zmiana autobusu, dojeżdżamy do Msidy, trochę błądzimy, wreszcie hostel. Starszy pan z recepcji jak tylko nas widzi, pyta się rozbrajająco: ,,So you've made the reservation. Are you two girls and one boy?" ???? Tylko która z nas, według pana, Sir, jest chłopcem?:)
Wieczór i do spania. Mam mieszane uczucia, jaka będzie ta Malta. Jakoś bardzo chciałam wcześniej tu przyjechać, nic o niej nie wiedząc, może dlatego, że lubię wyspy i uwielbiam porty, a tu no cóż, prawie każda miejscowość jest portem. Kawałek lądu o wymiarach 27km/15km, prawie 140km linii brzegowej. Biorąc pod uwagę przyrodę, krajobrazy i jak to się mówi tygiel kultur, jakie się tu przewijały już od 5000 p.n.e. byłoby trudne, żeby nie było to piękne miejsce. Ale to delfinarium, taksówki, naciąganie i życie z turystów budzą niepewność, no nic, zobaczymy jak to będzie, jestem bardzo ciekawa.
W taki sposób znalazłyśmy się na Malcie. Dzień wcześniej pouczyłyśmy się maltańskiego z Wikipedii;) więc kiedy w sobotę wieczorem znalazłyśmy się na lotnisku poszłyśmy do pani z informacji turystycznej i powiedziałyśmy grzecznie ,,bonswa" (bonsła). Mimo to pani chciała nas zrobić w konia: ,,a gdzie mieszkacie? Msida Campus Hostel? aha. To możecie pojechać autobusem sprzed lotniska, ale on nie podjeżdża zbyt blisko, będziecie musiały szukać i po ciemku możecie nie znaleźć. Lepiej wam będzie wziąć taksówkę, razem was to wyjdzie 18 euro, więc podzielicie się na trzy i będzie ok." ,,A ile kosztuje bilet na autobus?" ,,.....yyyy 47 centów" No to dziękujemy, gracci i sah'ha (wg Wikipedii dzięki, do widzenia)
Lotnisko - cóż, dość dużo sklepów bezcłowych z biżuterią po 400 euro za pierścionek. Reklama delfinarium, najlepszych klubów w Valetcie, stolicy. Złote rejsy wzdłuż wybrzeży...
Czekamy na autobus, jakaś Włoszka się nas pyta czy jesteśmy z Malty (?) i czy mogłybyśmy mu w związku z tym powiedzieć, gdzie jest... hm:) O tyle ciekawe, że później przez cały wyjazd Maltańczycy nie tylko będą nas brać za Włoszki, ale będą PEWNI, że przecież jesteśmy Włoszkami!
W autobusie specyficznie - rozklekotany pomarańczowy ,,pks-ogórek" z drewnianymi siedzeniami, kolorowymi chorągiewkami zawieszonymi koło kierowcy i figurkami gołych panienek na sprężynkach, które to figurki bardzo wesoło skaczą przed oczami kierowcy na wszystkich (licznych) maltańskich dziurach. Autobus pełny siedzących, stojących i wiszących sobie nad głowami młodych ludzi z całego świata. Jakiś przystojny Francuz cyka fotki aparatem z wielkim obiektywem, rozmawia ze swoim kolegą z podróży, na oko Tajwan i okolice. Płynnie przechodzi z tajwańskiego na angielski i zagaduje dwóch nowojorczyków zdecydowanie ,,afroamericans" o to co robią, gdzie jadą, co polecają na imprezę. Rozmowa: ja tu jestem dla piłki nożnej, a ja tu jestem dla fotek. Ostatnio byłem tu i tu, to miejsce mi się najbardziej podobało, tu i tu dałem czadu, tu i tu się tak upiłem, że niewiele pooglądałem. A ty? Aha, aha. Wpada mi w ucho coś o polskiej wódce i Krakowie. Ludzie wiszą na sobie nawzajem, wszyscy z małymi, ale wypchanymi na maksa plecakami - tanie linie bez ubezpieczenia i bez bagażu, znamy to;) - i rozmawiają ze sobą, przekrzykując siebie i ryk pksu. Piękni dwudziestoletni z drogimi aparatami, angielski, francuski, arabski, włoski. Słuchając piąte przez dziesiąte mam wrażenie, że wszyscy się siebie pytają, gdzie iść na imprezy. Atmosfera podekscytowanego oczekiwania.
Po jakichs 20min Kama wyrywa mnie z podsłuchiwania;) ,,Dziewczyny, czy wy widzicie, że jedziemy złą stroną???:)"
Hahaha. No tak. Coś mi właśnie nie pasowało kiedy patrzyłam za okno ale nie wiedziałam co. Malta, kolonia angielska w latach 1815- 1963 kolonia brytyjska... Ruch lewostronny, czerwone budki telefoniczne i palmy.
Wysiadamy w Valetcie, zmiana autobusu, dojeżdżamy do Msidy, trochę błądzimy, wreszcie hostel. Starszy pan z recepcji jak tylko nas widzi, pyta się rozbrajająco: ,,So you've made the reservation. Are you two girls and one boy?" ???? Tylko która z nas, według pana, Sir, jest chłopcem?:)
Wieczór i do spania. Mam mieszane uczucia, jaka będzie ta Malta. Jakoś bardzo chciałam wcześniej tu przyjechać, nic o niej nie wiedząc, może dlatego, że lubię wyspy i uwielbiam porty, a tu no cóż, prawie każda miejscowość jest portem. Kawałek lądu o wymiarach 27km/15km, prawie 140km linii brzegowej. Biorąc pod uwagę przyrodę, krajobrazy i jak to się mówi tygiel kultur, jakie się tu przewijały już od 5000 p.n.e. byłoby trudne, żeby nie było to piękne miejsce. Ale to delfinarium, taksówki, naciąganie i życie z turystów budzą niepewność, no nic, zobaczymy jak to będzie, jestem bardzo ciekawa.
piątek, 22 stycznia 2010
No i jeteśmy po egzaminie! Dobrze nam poszło, można gratulować;) Teraz przed nami następujące plany: chodzić na zajęcia (z innych przedmiotów, czyli ,,wyrabiać frequenzę" z pulmonologii, interny, Pronto Soccorso czyli pogotowia) i przede wszystkim: korzystać jeszcze z tego, że tu jesteśmy. Czyli obecnie na liście priorytetów najwyżej znajdują się: chodzić po mieście - starówka, NAD MORZEM bo mieszkamy w mieście portowym a spędzamy czas per forza w akademiku nad książkami... Potem: odwiedzić Massafrę, jeszcze raz Neapol (według mnie najpiękniejsze, najbardziej klimatyczne włoskie miasto) w tym wejść na Wezewiusz - kiedy byliśmy pierwszy raz, tj zaraz w pierwszy weekend w Bari zabrakło nam czasu - i tak dalej:) No i koniecznie iść przynajmniej raz na tutejszą salsotekę, bo ogromnie dużo Włochów tańczy (dobrze) latino, a na dodatek w Perugii mówili mi: szkoda że jedziesz do Bari, Bari e brutta, ale jednego ci zazdroszczę - tam są najlepsze imprezy salsowe w Italii. No więc muszę sprawdzić:)
Póki co zacznę od kolacji na mensie, może zdarzy się pizza, dawno nie było:) (Pizza jest na drugie, na pierwsze ZAWSZE makaron, więc jeśli dziś będzie TEN dzień, to będę jeść na obiad pizzę z pastą...) :)
Póki co zacznę od kolacji na mensie, może zdarzy się pizza, dawno nie było:) (Pizza jest na drugie, na pierwsze ZAWSZE makaron, więc jeśli dziś będzie TEN dzień, to będę jeść na obiad pizzę z pastą...) :)
sobota, 16 stycznia 2010
coinquillina
iiiijeeeee! no to teraz ja już się stąd nie wyprowadzę;)
po ponad miesiącu zapowiedzi wprowadziła się do mnie współlokatorka - Włoszka.
wprowadziła się tzn przyszła z mamą (do sprzątania) i tatą (do noszenia bagaży) ;) zastali mnie w piżamie (uczyłam się w łózku) i ogólnie było śmiesznie;) w kazdym razie jej mamma cóż..jak tajfun właściwie wysterylizowała pokój, ja się zmyłam do dziewczyn w mojej piżamce, przyszłam dopiero za jakąś godzinę kiedy trwała sterylizacja łazienki.
Ale ogólnie sympatycznie, tzn porozmawiałam z moją współspaczką i jej tatą, zaprosili mnie oczywiście już do siebie;) Ale muszą być bardzo mili, bo jestem na prawie pierwszeństwa w pokoju no i mam czajnik i grzejnik a w pokoju zimno;)
To tyle na razie, wracam do nauki!
po ponad miesiącu zapowiedzi wprowadziła się do mnie współlokatorka - Włoszka.
wprowadziła się tzn przyszła z mamą (do sprzątania) i tatą (do noszenia bagaży) ;) zastali mnie w piżamie (uczyłam się w łózku) i ogólnie było śmiesznie;) w kazdym razie jej mamma cóż..jak tajfun właściwie wysterylizowała pokój, ja się zmyłam do dziewczyn w mojej piżamce, przyszłam dopiero za jakąś godzinę kiedy trwała sterylizacja łazienki.
Ale ogólnie sympatycznie, tzn porozmawiałam z moją współspaczką i jej tatą, zaprosili mnie oczywiście już do siebie;) Ale muszą być bardzo mili, bo jestem na prawie pierwszeństwa w pokoju no i mam czajnik i grzejnik a w pokoju zimno;)
To tyle na razie, wracam do nauki!
piątek, 15 stycznia 2010
Perche per questo nonc' e ancora medicina, che mi trasformi la mia vasca in piscina
Jeszcze parę słów o Perugii:
Spotkanie ze studentami medycyny z Austrii, którzy zostali na wymianie w Perugii było owocne w wymianę opowieści z zajęć. Chciałam rozbawić ich anegdotką o chirurgach jeżdżących w pełnym fartuchu razem z maseczką między budynkami Policlinico w Bari na vespach, a chłopaki na to: ,,hmmm… Nasz profesor z anatomii wjeżdża zawsze na skuterze do budynku kliniki…” Cóż... Zamilkłam... Poza tym chłopcy sie nie przygotowali na zajęcia z dermatologii i il primario ich ,,zrugał": maledetti stronzi studenti ERASMUS!!!:)
Stefen się niedawno przeprowadził i mieszka w towarzystwie czysto włoskim: ,,io abito con 3 italiani e tutti sono un po’ pazzi… Ad esempio uno fa un venditore dei protesi del seno, Ed ogni giorno, quando torno dall’ospedale mi chiede, se ho gia conosciuto il primario di chirurgia plastica!”
/mieszkam z 3 wlochami i wszyscy są trochę nienormalni… Na przykład jeden z nich sprzedaje implanty piersi i codziennie kiedy wracam z zajęć w szpitalu pyta się czy już poznałem ordynatora z chirurgii plastycznej/
Transfer Pg - Ba minął zupełnie spokojnie, kolejnych parę godzin w nocy w poczekalniach uczyłam sie włosiego w teorii i w praktyce;) Polecam Radio Italia - warto posłuchać jak redaktorzy, Italiani verissimi, mówią po angielsku, jak bardzo bardzo bardzo starają się mieć poprawny akcent przy wymawianiu tytułu jakiejś piosenki albo zapowiadąc artystę - ja wcale nie chcę się z nich śmiać, ale myślę, że warto posłuchać:)
W czasie tych moich przenosin miałam też okazję oglądać mecz Juventus - Milan w barze dworcowym w Foligno w towarzystwie około 50 Włochów - niezapomniane doświadczenie:) W tym samym barze zresztą w którym wisiał wcześniej kalendarz 2009 ze spełnieniem marzeń każdego Włocha, tj na każdy miesiąc był rysunek nagiej pięknej kobiety zanurzonej w talerzu pełnym spaghetti, a wszystko na tle krajobrazów tipo Toscana!
Wracam do nauki, traumi cranici czekają, jeszcze tylko piosenki dla tatki:
najfajniejsza (słowa!:)) http://www.youtube.com/watch?v=5Wk5_5x8jSE
oraz:
http://www.youtube.com/watch?v=OGd0L8TmVQw&feature=related (bardzo, bardzo lubię!!)
http://www.youtube.com/watch?v=P0gj9VifVxg
http://www.youtube.com/watch?v=J4RJhvC_LW4
Spotkanie ze studentami medycyny z Austrii, którzy zostali na wymianie w Perugii było owocne w wymianę opowieści z zajęć. Chciałam rozbawić ich anegdotką o chirurgach jeżdżących w pełnym fartuchu razem z maseczką między budynkami Policlinico w Bari na vespach, a chłopaki na to: ,,hmmm… Nasz profesor z anatomii wjeżdża zawsze na skuterze do budynku kliniki…” Cóż... Zamilkłam... Poza tym chłopcy sie nie przygotowali na zajęcia z dermatologii i il primario ich ,,zrugał": maledetti stronzi studenti ERASMUS!!!:)
Stefen się niedawno przeprowadził i mieszka w towarzystwie czysto włoskim: ,,io abito con 3 italiani e tutti sono un po’ pazzi… Ad esempio uno fa un venditore dei protesi del seno, Ed ogni giorno, quando torno dall’ospedale mi chiede, se ho gia conosciuto il primario di chirurgia plastica!”
/mieszkam z 3 wlochami i wszyscy są trochę nienormalni… Na przykład jeden z nich sprzedaje implanty piersi i codziennie kiedy wracam z zajęć w szpitalu pyta się czy już poznałem ordynatora z chirurgii plastycznej/
Transfer Pg - Ba minął zupełnie spokojnie, kolejnych parę godzin w nocy w poczekalniach uczyłam sie włosiego w teorii i w praktyce;) Polecam Radio Italia - warto posłuchać jak redaktorzy, Italiani verissimi, mówią po angielsku, jak bardzo bardzo bardzo starają się mieć poprawny akcent przy wymawianiu tytułu jakiejś piosenki albo zapowiadąc artystę - ja wcale nie chcę się z nich śmiać, ale myślę, że warto posłuchać:)
W czasie tych moich przenosin miałam też okazję oglądać mecz Juventus - Milan w barze dworcowym w Foligno w towarzystwie około 50 Włochów - niezapomniane doświadczenie:) W tym samym barze zresztą w którym wisiał wcześniej kalendarz 2009 ze spełnieniem marzeń każdego Włocha, tj na każdy miesiąc był rysunek nagiej pięknej kobiety zanurzonej w talerzu pełnym spaghetti, a wszystko na tle krajobrazów tipo Toscana!
Wracam do nauki, traumi cranici czekają, jeszcze tylko piosenki dla tatki:
najfajniejsza (słowa!:)) http://www.youtube.com/watch?v=5Wk5_5x8jSE
oraz:
http://www.youtube.com/watch?v=OGd0L8TmVQw&feature=related (bardzo, bardzo lubię!!)
http://www.youtube.com/watch?v=P0gj9VifVxg
http://www.youtube.com/watch?v=J4RJhvC_LW4
sobota, 9 stycznia 2010
wieści poświąteczne
No! Starczy już tego siedzenia w domu...
Nie pojechałam jednak prosto do Bari, ale po drodze zajrzałam jeszcze do Perugii:) nie bez przygód - samolot się spóźnił, więc zamiast być w Perugii w czwartek o 23.50, po dwóch przesiadkach i kilku godz czekania (które, moi kochani rodzice, żebyście wiedzieli, wykorzystałyśmy jak przystało na studentki przed sesją i się uczyłyśmy:)) końcu o 7.10 w piątek stanęłyśmy przed drzwiami do naszej kamieniczki. Niestety! okazało się, że dziwnym trafem klucze do tego włoskiego domu mają wygrawerowane ,,Bytom"... Klucze do biurka w domu I.:) hmmm... :))) /Agaa! nie mów, że wiesz, bo I. się Ciebie boi:)
Eeeh, niente! pani właścicielka z mieszkania wyżej nas przygarnęła, nestety nie miała zapasowych kluczy. Była jednak nadzieja - wspólokator też miał przyjechać tego dnia.
Ale nie przyjechał! Tzn po kilku godz bezskutecznego dzwonienia do niego nie miałyśmy już wyjścia i drzwi otworzył ślusarz:)
I chcę tylko powiedzieć, że ta starsza pani która nas przygarnęła na te kilka godzin była przemiła, zrobiła nam kawę, zjadłyśmy panettone na śniadanie, zdrzemnęłyśmy się na kanapie (wcześniej oczywiście pouczywszy się... przez chwilę.) Przykrywała nas nawet kocykami przez sen:) I opowiadała nam o tylu rzeczach:) Taka miła włoska babcia.
Więc Perugia. Wczoraj łażenie po mieście, po wszystkich moich ukochanych miejscach, widoki z perugiańskich wzgórz są piękne także zimą, a lody u Matteo są równie pyszne jak we wrześniu. Potem oczywiście nauka, mamusiu, tatusiu;) I wieczorem wizyta w akademiku u znajomych z wrześniowego kursu włoskiego który robiłam właśnie tutaj. Recepcjoniści mnie pamiętali i nawet się ucieszyli:) Noc była ciepła więc poszliśmy na ,,festę". Udany wieczór z tym co w Perugii jest nieodłączne - trochę miejscowego wina, spotkanie ze znajomymi na schodach Duomo na głównym rynku starówki, jeden z ,,naszych" klubów, i na zakończenie wspólny wieczorny marsz przez strome uliczki starówki na drugi koniec miasta po nieodłączną cotolettę, czyli lepszą odmianę hamburgera. Miło:)
Rano wstałam wcześnie, mimo cierpienia psychoicznego z jakim to się wiązało... Chciałam iść na położony w jednym z najwyżej położonych punktów starego miasta Piazza Italia, na targ starej biżuterii, po którym bardzo lubię spacerować, niestety nie było, może z powodu deszczu, choć właściwie tylko delikatnie mżyło.
Lubię to miejsce:) Dziś od rana pada, coraz mocniej. Więc deszcz szumi, ale nie jest zimno; cicho gra radio, oczywiście ,,solo musica italiana", a my pijemy gorące latte macchiato i pochłaniamy kolejne strony naszych włoskich podręczników.
W planie - prawdopodobnie jutro wieczorem kierunek Bari.
Nie pojechałam jednak prosto do Bari, ale po drodze zajrzałam jeszcze do Perugii:) nie bez przygód - samolot się spóźnił, więc zamiast być w Perugii w czwartek o 23.50, po dwóch przesiadkach i kilku godz czekania (które, moi kochani rodzice, żebyście wiedzieli, wykorzystałyśmy jak przystało na studentki przed sesją i się uczyłyśmy:)) końcu o 7.10 w piątek stanęłyśmy przed drzwiami do naszej kamieniczki. Niestety! okazało się, że dziwnym trafem klucze do tego włoskiego domu mają wygrawerowane ,,Bytom"... Klucze do biurka w domu I.:) hmmm... :))) /Agaa! nie mów, że wiesz, bo I. się Ciebie boi:)
Eeeh, niente! pani właścicielka z mieszkania wyżej nas przygarnęła, nestety nie miała zapasowych kluczy. Była jednak nadzieja - wspólokator też miał przyjechać tego dnia.
Ale nie przyjechał! Tzn po kilku godz bezskutecznego dzwonienia do niego nie miałyśmy już wyjścia i drzwi otworzył ślusarz:)
I chcę tylko powiedzieć, że ta starsza pani która nas przygarnęła na te kilka godzin była przemiła, zrobiła nam kawę, zjadłyśmy panettone na śniadanie, zdrzemnęłyśmy się na kanapie (wcześniej oczywiście pouczywszy się... przez chwilę.) Przykrywała nas nawet kocykami przez sen:) I opowiadała nam o tylu rzeczach:) Taka miła włoska babcia.
Więc Perugia. Wczoraj łażenie po mieście, po wszystkich moich ukochanych miejscach, widoki z perugiańskich wzgórz są piękne także zimą, a lody u Matteo są równie pyszne jak we wrześniu. Potem oczywiście nauka, mamusiu, tatusiu;) I wieczorem wizyta w akademiku u znajomych z wrześniowego kursu włoskiego który robiłam właśnie tutaj. Recepcjoniści mnie pamiętali i nawet się ucieszyli:) Noc była ciepła więc poszliśmy na ,,festę". Udany wieczór z tym co w Perugii jest nieodłączne - trochę miejscowego wina, spotkanie ze znajomymi na schodach Duomo na głównym rynku starówki, jeden z ,,naszych" klubów, i na zakończenie wspólny wieczorny marsz przez strome uliczki starówki na drugi koniec miasta po nieodłączną cotolettę, czyli lepszą odmianę hamburgera. Miło:)
Rano wstałam wcześnie, mimo cierpienia psychoicznego z jakim to się wiązało... Chciałam iść na położony w jednym z najwyżej położonych punktów starego miasta Piazza Italia, na targ starej biżuterii, po którym bardzo lubię spacerować, niestety nie było, może z powodu deszczu, choć właściwie tylko delikatnie mżyło.
Lubię to miejsce:) Dziś od rana pada, coraz mocniej. Więc deszcz szumi, ale nie jest zimno; cicho gra radio, oczywiście ,,solo musica italiana", a my pijemy gorące latte macchiato i pochłaniamy kolejne strony naszych włoskich podręczników.
W planie - prawdopodobnie jutro wieczorem kierunek Bari.
Subskrybuj:
Posty (Atom)